Życzę panom, aby armia nasza w tym roku, po spełnieniu swego zadania, mogła przejść na pokojowe leże. A zadanie jej jest jeszcze olbrzymie, zadanie to jest jeszcze trudne. [...] Stoimy [...] przed ostatecznym ustaleniem zarówno naszych granic na wschodzie, jak i takiego czy innego porządku na zachodzie. Stoimy przed zakończeniem tego wszystkiego, co burza światowa, jaka zerwała się w roku 1914, zrządziła. Na armię polską spadło i spada jedno z najtrudniejszych zadań, jeden z największych trudów i prac. Chciałbym być z armii polskiej tak dumny i szczęśliwy, jak jestem dotąd.
Warszawa, 1 stycznia
Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. V, Warszawa 1937.
Wszystko wskazuje na to, że Polska przedstawi nam warunki, które będą absolutnie nie do przyjęcia albo nawet zgoła bezczelne. [...] Uważam za konieczne podjęcie nadzwyczajnych środków, aby możliwie jak najszybciej przewieźć wszystko, co się da, z Syberii i Uralu na Zachodni Front. Należy rzucić hasło: „szykujcie się na wojnę z Polską".
27 lutego
Dokumenty i materiały do historii stosunków polsko-radzieckich, pod red. N. Gąsiorowskiej-Grabowskiej i I.A. Chrienowa, t. II, III, Warszawa 1961.
Polska chce pokoju, gdyż była zawsze usposobiona pokojowo. [...] Chciałem również, żeby Polska wszczęła rokowania pokojowe [...], grając w otwarte karty. [...] Niestety, to, co mogę dostrzec u bolszewików, nie robi na mnie wrażenia, że można by mówić o pokoju, który bolszewicy chcą wydrzeć groźbą pięści [...]. Gdy mi przykładają nóż do gardła, doznaję uczucia przykrego. Otóż nie jestem człowiekiem, z którym można rozmawiać w ten sposób. [...] Nigdy nie zawrzemy pokoju pod naciskiem pogróżek. Albo pokój istotny, przyjęty dobrowolnie, albo wojna.
[...] Jestem pewien swoich wojsk i nie obawiam się żadnej napaści.
Warszawa, 28 lutego
Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. V, Warszawa 1937.
Dziś udało się im [Polakom] zająć Owrucz, obecnie prowadzą intensywny atak na Korosteń. Jasno widać, że rozmowy pokojowe z nimi są fikcją szkodliwą dla nas. [...] Nasze miesięczne dreptanie w miejscu było dla nas bardzo niepomyślne, przyniosło zaś korzyści Polakom. Przed rozpoczęciem rozmów pokojowych trzeba dać im po mordzie.
Bezwarunkowo należy wymóc na Centrali niezwłoczną zmianę naszej polityki wobec panów i przejść na całym froncie do energicznego natarcia.
Kijów, 6 marca
Polsko-sowietskaja wojna 1919-1920 (Ranieje nie opublikowannyje dokumienty i matieriały), cz. 1 i 2, Moskwa 1994.
Wszyscy są pod wrażeniem „odpowiedzi” Cziczerina, innej rozmowy nie ma. Wszyscy są ciekawi, co powie Ententa.
Na gwałt szykujemy się do ofensywy. Raptem zaczęła przybywać na front kawaleria, jeden pułk za drugim, bez przerwy. Całą noc też przybywały eszelony.
Co chwila z Warszawy nadchodzą różne niespodzianki. Generał Jan Romer obejmuje dowództwo nowej dywizji kawalerii, którą mamy stworzyć do dwudziestego.
Na gwałt, na łeb na szyję, szykujemy się do ofensywy na Kijów. [...]
Znów zabieramy się do żmudnej, niewdzięcznej pracy na tym obszarze... pełnej złud i niespodzianek. Ciekawe czasy przeżywamy!
Równe, Wołyń, 13 kwietnia
Antoni Listowski, Dziennik od 23 II do 24 VI 1920, Biblioteka XX. Czartoryskich w Krakowie, 11739.
Wpadł do kasyna oficerskiego pułkownik Ślaski i bez żadnych wstępów oświadczył: „Nu wot, panowie, gienierał Szeptyckij dostał gienierała broni. Wszystkie pułki jego winszowali, a my nie. Tak pojedziem jego winszować”. [...]
Gdy już wszyscy stanęli na swoich miejscach, pułkownik Ślaski rzucił: „Adiutant! Zsiądziesz pan z konia i pójdziesz do pana gienierała i powiadomisz, że 13 pułk ułanów przyjechał jego winszować”. Rusiecki zniknął w drzwiach pałacu, po chwili wrócił i zameldował: „Pan generał prosi, żeby panowie oficerowie zaszli do niego do sztabu”. Pułkownik Ślaski oburzył się: „Idź pan do niego i powiedz, że ja na Zimnim Dworcu [w Petersburgu] swój człowiek był. Jak my cesarza winszowali, to cesarz zawsze wychodził na balkon, tak my prosim pana gienierała, żeby tak wyszedł”. [...] Generał Szeptycki zwrócił się do oficerów sztabu: „Panowie, nic nie poradzimy, i tak idzie ku wiośnie, trzeba łamać kit w oknach”. Kit złamano i generał Szeptycki wyszedł na balkon. Na ten widok pułkownik Ślaski krzyknął: „Niech żyje gienierał Szeptyckij, wiwat, urra!”. Oficerowie nie byli uprzedzeni, że trzeba będzie krzyczeć, więc nie wznieśli żywiołowego okrzyku. Pułkownik Ślaski, ratując sytuację, wydał rozkaz: „Trębacze — marsz!”.
Trębacze zagrali — i tu się zaczęło. Konie, które nigdy dotąd nie słyszały dźwięku trąb, poniosły, dokąd który mógł. W dodatku trębacze na tę uroczystość powkładali ostrogi, a nie umieli dosiadać koni i pruli nimi brzuchy biednym koniom. Pułkownik Ślaski przy okrzyku „Urra!” rzucił czapkę do góry, lecz jej nie złowił, więc czapka upadła na ziemię. [...] Trębacze, gdy tylko mogli, puszczali grzywy swych rumaków i znowu dęli w trąby, co stanowiło tak komiczny widok, że obecni myśleli, że generał Szeptycki spadnie z balkonu. Trzymał się oburącz balustrady i łzy jak groch spływały mu po policzkach. Oficerowie sztabu porykiwali z radości.
Mińsk (litewski), 13 kwietnia
Andrzej Brochocki, Wspomnienia z 13 pułku ułanów wileńskich, ze zbiorów prywatnych Janusza Przewłockiego.
Piszę w wagonie, jadąc już trzeci dzień na Ukrainę. Minęliśmy Sarny, Równe i wyładowywać się mamy w Zwiahlu, po czym prawdopodobnie robimy „skok” na Kijów. Imponuje mi ogrom wojskowych transportów, podążających bezustannie jedne za drugimi, ogrom zajętych terenów, masy wojska na wszystkich stacjach — przypomina mi to żywo potęgę militarną Niemców przed kilku laty. Akcję mamy podobno przeprowadzać wspólnie z petlurowcami, tymi samymi, których rok temu mieliśmy vis á vis we Włodzimierzu.
Na ogół jestem dobrze usposobiony i mam ochotę trochę powojować — tym bardziej że spodziewam się wielkich efektów. „Dziadek” [Piłsudski] osobiście ma kierować wszystkim. Sądzę, że będziemy to robić na korzyść Ukrainy — na ogół sympatyzuję z petlurowcami, a co do Petlury, to zmieniłem swe zdanie sprzed pół roku. [...]
Kijów! A przedtem Wilno, Dźwińsk. Dobre to, że trafiłem do 1 Dywizji.
Wołyń, 22 kwietnia
Władysław Broniewski, Pamiętnik 1918-1922, Warszawa 1984.
25 kwietnia dobrze przed świtem ruszyliśmy ku mostowi na Słuczy. [...] Ledwie, ledwie szarzało, kiedy podjeżdżałem do mostu, przed którym dostrzegłem niewielką grupkę ludzi. Zobaczyłem szarą maciejówkę, krzaczaste brwi, krzaczaste wąsy. Naczelny Wódz osobiście wypuszczał swoją kawalerię w zagon na Koziatyn. Wrzuciło mnie w siodło, jakby ktoś mnie popchnął, i wrzasnąłem: „Baczność, na prawo patrz!”, na co Piłsudski odsalutował i powiedział: „Jechać, chłopcy, jechać”. I już podkowy zabębniły po nawierzchni mostu, już byłem na wschodnim brzegu [...]. Zaś od tego momentu Józef Piłsudski „kupił” sobie jazłowieckich ułanów.
Wołyń, most na Słuczy, 25 kwietnia
Franciszek Skibiński, Ułańska młodość 1917-1939, Warszawa 1989.
Trzy lata, narodzie ukraiński, walczyłeś sam, zapomniany przez wszystkie narody świata [...]. Dziś dokonuje się wielka przemiana. [...]
Rzeczpospolita Polska weszła na drogę okazania realnej pomocy Ukraińskiej Republice Ludowej w jej walce z moskiewskimi bolszewikami-okupantami, dając możność u siebie formować się oddziałom jej armii i ta armia idzie teraz walczyć z wrogami Ukrainy.
26 kwietnia
Kazimierz Władysław Kumaniecki, Odbudowa państwowości polskiej. Najważniejsze dokumenty 1912 – styczeń 1924, Warszawa-Kraków 1924.
Pierwszy pułk piechoty otrzymał rozkaz załadowania się na samochody w pobliżu Kropiwnej, wsi leżącej w odległości kilku kilometrów od Zwiahla. Pomimo, że na samochody, które nam dostarczono, pakowaliśmy po tylu ludzi, ilu się zmieściło, dla 3 batalionu już miejsca zabrakło i musiał on maszerować z 5 pułkiem na piechotę. [...] Droga była piaszczysta, dla samochodów niesłychanie ciężka, toteż wciąż musieliśmy schodzić i wyciągać koła z piasku i różnych dziur. Przed piechotą jechał samochód pancerny, a zaraz za nim parę lekkich fordów z żołnierzami, którzy nakazywali chłopom z przydrożnych wsi poprawiać chwiejne mostki. W tamtych stronach mieszka wielu kolonistów Niemców i Czechów, którzy mając bardzo mało wspólnego z bolszewizmem i nienawidząc go, chętnie zbiegali się i pomagali nam przebywać trudniejsze odcinki drogi. Olbrzymia ilość samochodów, o różnej dobroci silnikach i szoferach, rozciągnęła się na przestrzeni kilku kilometrów. Jak okiem sięgnąć, widziało się tylko chmury kurzu i słyszało nieustanne, głuche warczenie silników. [...]
[W Żytomierzu] W pewnej chwili zza zakrętu wyjechało pancerne auto i skierowało się na nas. [...] Z samochodu odezwał się przeciągły, równomierny, twardy terkot karabinu maszynowego. W jednej sekundzie ulica pokryła się ciałami zabitych i rannych żołnierzy. W chwilę potem odezwało się parę krótkich wybuchów ręcznych granatów, rzuconych w ślad za uciekającym potworem. [...] Z tej strasznej chwili pozostała mi w pamięci tylko wykrzywiona okropnym, nieludzkim jakimś śmiechem twarz kobiety, wyglądającej przez okno pobliskiego domu. [...]
Samochód nie zatrzymał się przy nas ani sekundy, lecz oddalił się tak szybko, jak mu silnik pozwolił. [...] Nie ujechał jednak daleko, na jednej z najbliższych ulic został przez nasze oddziały zdobyty, a załoga składająca się z dwóch ludzi - zabita. Żołnierze nasi [...] do załóg samochodów pancernych, płatowców czy też pociągów pancernych odnosili się nadzwyczaj nienawistnie.
Żytomierz, Wołyń, 26 kwietnia
Mieczysław Lepecki, W blaskach wojny, Warszawa 1926.
Ludności ziem tych czynię wiadomym, że wojska polskie usuną z terenów, przez naród ukraiński zamieszkanych, obcych najeźdźców [...].
Wzywam naród ukraiński i wszystkich mieszkańców tych ziem, aby niosąc cierpliwie ciężary, jakie trudny czas wojny nakłada, dopomagali w miarę swych sił wojsku Rzeczpospolitej Polskiej w jego krwawej walce o ich własne życie i wolność.
26 kwietnia
Kazimierz Władysław Kumaniecki, Odbudowa państwowości polskiej. Najważniejsze dokumenty 1912 - styczeń 1924, Warszawa-Kraków 1924.
Operacje zaczęły się wczoraj od rana i dotąd idą w bardzo szybkim tempie i zupełnie pomyślnie. Nieprzyjaciel był, zdaje się, doskonale poinformowany o planowanym ataku na niego i tutaj na wołyńskim teatrze wojennym zaczął się usuwać jeszcze 24 bm., zostawiając przed nami bardzo słabe siły. Opór ich został w jednej chwili złamany i w szybkim pościgu wojska nasze zajęły obecnie Żytomierz, Berdyczów i prawdopodobnie Koziatyn. Dzisiaj lub najdalej jutro będę zorientowany co do tego, jakie właściwie siły bolszewickie zostały rozbite i rozproszone, a jakie zdążono wycofać poza zakreśloną wyżej linię. Odpowiednio do tego pokieruję dalszymi operacjami. W każdym razie jednak z góry uprzedzam, że już teraz dla osiągnięcia zamierzonego skutku będę musiał o jeden lub dwa dni marszu przesunąć się dalej na wschód [...].
Zwiahel, 26 kwietnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Wyzyskując zwycięstwo pierwszego dnia, rozbicie i popłoch nieprzyjaciela, wojsko nasze [...] zajęło w szybkim pochodzie już 26 kwietnia, o godzinie ósmej rano, po krótkiej i zaciętej walce Żytomierz. [...]
Znaczna zdobycz wojenna wpadła w nasze ręce. Dotychczas nie zdążono jeszcze przeliczyć wziętych jeńców oraz zdobytych dział, samochodów pancernych, karabinów maszynowych i wszelkiego rodzaju sprzętu wojennego.
Warszawa, 27 kwietnia
Pierwsza wojna polska (1918-1920), oprac. Stefan Pomarański, Warszawa 1920.
„Pancerny” mknął całą mocą. Za nim wyciągały co sił motorówki, wyglądało to tak, jakby psy goniły dzika. Na horyzoncie ledwie dymki już widać. To flotylla nieprzyjacielska. „Całą mocą naprzód” — wrzeszczy dowódca okrętu. — „Już idzie całą mocą — odpowiada ponuro maszynista. — [...] Kocioł nie wytrzyma, panie poruczniku.” — „Wytrzyma!” — ryczy głos w tubie.
Flotylla, minąwszy krańce Czarnobyla, znalazła się wśród ogromnej niziny, otwartej po obu brzegach Prypeci. [...] W dole rzeki, o jakie dwa kilometry od nas, widać grupę wysokich sosen. Tam trzeba dotrzeć za wszelką cenę. Nie szło tu już o stworzenie jakiejkolwiek osłony, lecz by mieć maleńką szansę w walce w postaci dobrego punktu obserwacyjnego na jednej z sosen. Z komina, na którym chciano urządzić punkt obserwacyjny, źle widać kanonierki. [...]
Wreszcie „Pancerny” stanął u celu. Naraz [...] słychać nową salwę. [...] Wybuchy widać gdzieś daleko na lewym brzegu rzeki. „Panu Bogu w okno” — mruknął zadowolony sternik Lisiński. [...]
Zaryczał, zadymił „Pancerny” [...]. Artylerzyści skaczą w chmurze dymu koło swych dział, uwijają się, by nadążyć komendzie. „Pancerny” aż drży od huku. Pociski nieprzyjacielskie [...] wyją w powietrzu. Wysokie na kilkanaście metrów fontanny z szumem tryskają jedna za drugą.
„Panie poruczniku, stoję w wodzie, nity puszczają” — krzyczy rozpaczliwie mechanik. — „Nic nie szkodzi! Pompować!”
Wytryski coraz ciaśniejszym koliskiem otaczają pancernik. Szrapnele rwą się w górze. Jeden z nich obciął kilka gałązek sosny nad punktem obserwacyjnym. Słup wody zwalił się na dziób i z szumem rozlał się po pokładzie — wszyscy spojrzeli po sobie, ten i ów z lekka pobladł. Naraz olbrzymia kolumna ognia i dymu wystrzeliła wysoko ponad lasem. „Kanonierka dostała! Pali się! Pali się! Tonie!” — rozległy się triumfalne głosy na mostku. [...]
Ogień nieprzyjacielski ustał zupełnie. Tylko kominy silnie dymiły. Flotylla nieprzyjacielska szybko uchodziła w dół rzeki ku widniejącej z dala sinej wstędze Dniepru.
Na Prypeci pod Czarnobylem, 27 kwietnia
Karol Taube, Figle diablika błot pińskich: ze wspomnień marynarza, Warszawa 1937.
Żytomierz, karmiony wiadomościami o Polsce i wojsku polskim ze źródeł sowieckich, sądził, że nasze oddziały to jakieś bandy ubrane w łachmany, na wpół rozbójnicze i żyjące z rekwizycji. Tymczasem zobaczył coś wręcz przeciwnego, coś, co zaskoczyło go zupełnie. Powitaniom licznych tam Polaków i innych narodowości, nieprzyjaźnie do ustroju sowieckiego nastrojonych, nie było końca. [...] Oficerów wyrywano sobie na ulicach z rąk, chcąc mieć ich u siebie na kwaterach. Dziewczęta biegały za żołnierzami w sposób zgoła natarczywy. [...]
Na drugi dzień na ulicach rozlepiono mnóstwo proklamacji. Więc przede wszystkim zbierały się wielkie tłumy przed odezwą Naczelnego Wodza, wydrukowaną w dwóch językach: polskim i ukraińskim. Nie brakło też czytelników przed odezwami Petlury.
Żytomierz, Wołyń, 27 kwietnia
Mieczysław Lepecki, W blaskach wojny, Warszawa 1926.
Jak widać, wpływy imperialistów francuskich wzięły górę w sferach rządowych Polski. Prowadzoną ostatnio politykę lawirowania wokół toczonych z nami rokowań o zawarcie pokoju rząd polski postanowił zarzucić i rozpoczął działania wojenne [...]. Wymaga to od nas najbardziej zdecydowanej i niezwłocznej obrony interesów proletariatu. Nie wątpimy, że zdołamy interesy te obronić, nie wątpimy, że ta nowa próba imperialistów Ententy, zmierzająca do zdławienia Rosji Radzieckiej, zakończy się takim samym fiaskiem, jak awantura [carskich generałów] Denikina i Kołczaka. Rzecz jasna, że Polska korzysta z całkowitego wsparcia wojskowego ze strony Francji, Anglii i całej Ententy. [...]
Wojna z Polską została nam narzucona. [...] Powinniśmy wyjaśnić wszystkim robotnikom i chłopom, dlaczego Polska podżegana przez Ententę wszczęła z nami wojnę. Powinniśmy wyjaśnić, że uczyniono to w tym celu, by zwiększyć barierę, pogłębić przepaść, która oddziela od nas proletariat Niemiec. [...]
Trzeba doprowadzić proletariacką dyscyplinę pracy do najwyższego stopnia, a wtedy będziemy niezwyciężeni. Udowodnimy, że Republiki Radzieckiej obalić nie można i że zdołamy przyciągnąć na pomoc wszystkie pozostałe republiki świata.
29 kwietnia
Włodzimierz Lenin, Dzieła wszystkie, t. 41, Warszawa 1988.
Uważałbym za konieczne, aby przed wysłaniem Rozwadowskiego [do Rumunii] wyraźnie mu oświadczyć:
a) Polityka Polski nie polega na chęci okupacji ziem przyznanych przez Polskę Ukrainie.
b) Polska chętnie na tej bazie podejmie inicjatywę wspólnej z Rumunią pracy dla poparcia Ukrainy w jej pracy organizacji własnego państwa, które by odgrodziło nas i Rumunię od Rosji państwem z natury rzeczy słabym, i przy chęci utrzymania się jako państwo niepodległe, szukającym oparcia o Polskę i Rumunię.
c) Interesy wspólne polegałyby na tym, aby zwrócić Ukrainę opartą o nasze oba państwa na wschód i w ten sposób osłonić te części składowe obu państw naszych, które posiadają w większej ilości ludność ukraińską – jako to: Besarabię i Bukowinę u nich, u nas Wschodnią Galicję i część Wołynia.
d) My dajemy na ten cel obecnie swój wysiłek militarny i pomoc w organizacji Ukrainy za pomocą Polaków pochodzących stamtąd; jeżeli Rumunia na tej bazie chce być z nami, powinna poprzeć też daniem, a raczej oddaniem tych rzeczy, które zabrała, rozbrajając części Ukraińców, którzy się wycofali kiedyś za Dniestr; rzeczy, które Ukraińcom Rumunia obiecywała oddać. Specjalnie szybko chodzi o naboje rosyjskie, których my nie mamy.
e) Rumunia powinna pójść na naszą inicjatywę i uznać wyraźnie, jak my, rząd Dyrektoriatu z Petlurą na czele i w ten sposób podtrzymać choć moralnie czynną politykę ukraińską.
Należy przy tym nadmienić, że w ten sposób uniezależniamy wspólnie naszą politykę wschodnią od kaprysów Ententy, że usuwamy wspólnie niebezpieczeństwo bolszewickie i imperialistyczne Rosji, że wreszcie wspólnie będziemy mogli przy wspólnej opiece ciągnąć korzyści specjalne z tak bogatego kraju jak Ukraina.
W tym duchu należy ułożyć instrukcje dla generała, który – chociaż bardzo nieodpowiedni kandydat – jest w tej chwili koniecznym wobec żądania króla, aby właśnie on przyjechał. Sądzę, że generał powinien tylko zagaić przyszłe pertraktacje, nie bawiąc się w szczegóły [...].
Zwiahel, 29 kwietnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Kochana Olu!
Piszę nie wykasowując tytułu „Karta Służbowa” nie dlatego, że piszę przez powinność, ale dla zaznaczenia pewnej zależności od Was moi mili, którzyście tak daleko ode mnie zostali, że choć jestem zajęty jak licho jakie i choć przy moim łóżku w wagonie stoi fotografia mojej ordynatki, to tęsknię ogromnie do Was.
Pierwszy krok skończony, musicie teraz być bardzo zdziwieni i trochę przerażeni tymi wielkimi sukcesami, a ja tymczasem teraz przygotowuję drugi i ustawiam do niego wojska i materiały tak, aby był równie skuteczny jak pierwszy. Dotąd rozbiłem w puch całą 12 Armię bolszewicką, ale to istotnie w puch: prawie połowę jej składu mam jako jeńców; od liczby materiału wziętego aż się w głowie kręci, reszta w wielkim stopniu jest zdemoralizowana i rozsypana, a strata moja jest niezwykle mała; na całym froncie nie naliczę 150 zabitych i 300 rannych. Wygrałem tę wielką bitwę śmiałym planem i nadzwyczajną energią w wykonaniu.
Równe, Wołyń, 1 maja
„Niepodległość”, t. 3, Londyn 1951.
Szybki, zwycięski pochód naszych wojsk zafascynował i rozentuzjazmował nawet tych, którzy byli najbardziej zagorzałymi przeciwnikami wyprawy, tworzenia Ukrainy i samego Piłsudskiego. Zapomniano o koncepcjach politycznych, o zawiściach drobnych [...]. Symptomatycznym wyrazem tego entuzjazmu, tego unisono moralnego było uroczyste przemówienie w Sejmie (4 maja) marszałka Trąmpczyńskiego, nieskłonnego zresztą do entuzjazmu i nielubiącego Piłsudskiego z całego serca; wyrazem był następujący telegram wysłany przez marszałka za jednomyślną zgodą Sejmu do Naczelnika Piłsudskiego: „Wieść o świetnym zwycięstwie, jakie odnosi żołnierz polski pod Twoim, Naczelniku, dowództwem, napawa radosną dumą cały naród polski. Za ten krwawy i bohaterski trud, który zbliża nas do upragnionego pokoju i kładzie nowe podwaliny pod potęgę państwa polskiego, Sejm w imieniu wdzięcznej Ojczyzny śle Tobie, Wodzu Naczelny, i bohaterskiej armii serdeczną podziękę”.
Warszawa, 4 maja
Maciej Rataj, Pamiętniki, do druku przyg. Jan Dębski, Warszawa 1965.
Kochany Generale!
Chcę słów parę napisać przed pańską ofensywą na Dniepr. Jest ona tak pomyślana, by szła równocześnie z uderzeniem Śmigłego na Kijów. Śmigły już obecnie stoi na Zdwiżu i Fastowie, prawdopodobnie dojdzie i północną grupą do Zdwiża: ma zamiar zaczynać w nocy, tak by Irpeń łamać tuż nad ranem i zaskoczyć ich nocną jeszcze porą. Liczy na to, że w ten sposób złapie jeszcze mosty.
Parę słów o doświadczeniach dotychczasowych i obserwacjach z wojsk bolszewickich: mogą się one Panu przydać. Gruntem jest niespodzianka, której nie wytrzymują, a wobec tego, że stojąc tuż przed nimi niespodzianki w ścisłym tego słowa znaczeniu zrobić nie można, trzeba szukać tego elementu w szybkości nadzwyczajnej i obejściach. Zdaniem moim, to jest grunt i zasada, a do tego trzeba dobierać specjalne jednostki do tego zdatne. U Pana na przykład do takiej pracy uważałbym za najzdatniejszą 9 dywizję i gdybym na miejscu Pana prowadził operację, rzuciłbym ją na Rzeczycę obchodząc kolej od południa. W całej akcji Pana szło by o to, by wyglądało to jako pogrom ze stratą większej ilości jeńców i materiału, co, zdaje mi się, nie jest niemożliwe, gdy się ich odetnie od Rzeczycy i werżnie pomiędzy Berezynę a Dniepr.
Tutejsze moje doświadczenia dają obraz taki – piechota ich jest bardzo zła, zniechęcona i czuła na naszą agitację. Niebezpieczeństwem głównym są pociągi pancerne, gdzieniegdzie obsługiwane przez Niemców i Chińczyków. Lecz i te są czułe na obejścia. Gdyby u Pana zdążono przy obejściu wysadzić jakiś mostek przed Rzeczycą, obiekt nieprędki do naprawienia, straciliby z pewnością animusz do walki.
Żytomierz, 4 maja
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Istotne położenie jest takie: Te bestie zamiast bronić Kijowa, uciekają stamtąd; również uciekają i cofają się z południa. [...] Powstania przeciw nim są wszędzie, na całej Ukrainie. Zajęcie Kijowa jest to nawet nie potrzeba, ale hasło i symbol polityczny. Ale rozumiecie, iść z naszym grabiącym wojskiem przez te sympatyzujące z nami powstania jest absurdem politycznym i wojskowym, którego nie chcę się dopuścić. Zatrzymuję więc, po wzięciu Kijowa, front.
Wołyń, 6 maja
Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we wspomnieniach i innych dokumentach, wyb. i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1990.
Lotem błyskawicy rozniosła się wieść: „Polacy w Kijowie”. Ludność wybiegała z domów, cisnąc się do patrolu. Jakiś staruszek, Polak, przepycha się przez tłum, a dopadłszy kaprala Motza z płaczem całuje go w but.
Od ludności patrol dowiaduje się, że w najbliższym czasie wracać będzie z Puszczewodzicy [podkijowskiego letniska Puszcza Wodna] tramwaj ze szkołą krasnych komandirów, ewakuujących się do Kijowa. Przybyły w międzyczasie szwadron robi zasadzkę w pobliskim lesie i łapie tramwaj, zapełniony bolszewikami z oddziałem pitatielnym [zaopatrzenia]. Jednocześnie prawie, 3 szwadron dołącza i składa meldunek o wzięciu 15 cekaemów i 1 działa oraz o rozbiciu bolszewickiej kawalerii w Wyszhorodzie oraz o ucieczce rozbitego oddziału do Kijowa. Wobec tego szwadron otrzymuje rozkaz wysłania w pościg patrolu oficerskiego z dziesięcioma ludźmi tramwajem. [...] Miejsce motorniczego zajmuje jakiś peowiak, Polak, i tramwaj pędzi w pościg za uciekającym nieprzyjacielem. [...]
Tramwaj dojeżdża na Podjom — ulicę prowadzącą na Kreszczatik. Naprzeciw idzie [bolszewicka] kompania piechoty w kolumnie marszowej ze śpiewem, nie podejrzewając żadnego niebezpieczeństwa. Tramwaj podjeżdża na kilkadziesiąt kroków i robotę zaczyna kapral Tatar ze swego karabinu maszynowego. Bolszewicy w morderczym ogniu rozbiegają się, pozostawiając kilkudziesięciu zabitych i rannych. Tramwaj wraca do Kureniówki.
Jeńcy zeznali, że w Kijowie znajduje się moc wojska wszelakich rodzajów broni, że cały front jest jeszcze w Irpieniu i że oni nie mają pojęcia, skąd wzięli się Polacy i to od strony najmniej spodziewanej. [...]
Wieść o wkroczeniu oddziałów polskich do Kijowa początkowo potrajała, a następnie dziesięciokrotnie powiększała siły polskie, a z naszego jedynego działa zrobiła całą artylerię.
Kijów, 6 maja
Juliusz Dudziński, Tramwajem do Kijowa, „Polska Zbrojna” nr 342, 1932.
Pewnego majowego poranka, a była to niedziela, słoneczna i dziwnie cicha — przyszedł do nas Czesław i oznajmił, że wojsko polskie jest w Kijowie, że właśnie idą Kreszczatikiem, a władza bolszewicka w nocy opuściła Kijów. Było to coś tak niewiarygodnego, tak niespodziewanego, że nie mogłyśmy uwierzyć. Żadnych strzałów nie było słychać, nie było walk, nie wiedziałyśmy o nadchodzącej do Kijowa armii polskiej. Prasa o tym nie pisała, radia jeszcze nie było, podróże utrudnione — żyłyśmy odcięte od reszty świata...
Ubrałam się szybko, wzięłam ze sobą córeczkę i pobiegłyśmy w stronę Kreszczatiku. Zobaczyłam przejeżdżające konno wojsko polskie z orzełkami na rogatywkach!
Kijów, 7 maja
Zofia Krauze, Rzeki mojego życia. Wspomnienia, Kraków 1979.
Ludność [Kijowa] przechodziła straszliwy kryzys głodowy. Twarze przechodniów zdradzały niezwykły stopień wyczerpania i wynędznienia, ubranie ich składało się z łachmanów i to łachmanów brudnych. Przed naszą intendenturą batalionową, w czasie wydawania chleba, gromadził się zawsze wielki tłum ludzi, obserwujący w milczeniu niezwykły widok dużej ilości białego chleba. [...] Z głodem szła w parze okropna demoralizacja. Nędza zmuszała kobiety do handlowania swoim ciałem, mężczyzn do wszelkiego rodzaju szacherek i oszustw. [...]
Wiadomość o przyjeździe [...] atamana Petlury przyjęto z wielką radością. Wszyscy chcieli go zobaczyć, wielu przypuszczało, że jego przyjazd przyniesie im polepszenie losu. [...] Na wielkim placu, przy wspaniałej cerkwi, zebrały się nieprzejrzane tłumy ludzi. [...]
Petlura nadjechał powozem, zaprzężonym w parę ładnych koni, i zatrzymał się tuż pod moim balkonem, przed którym ustawione były oddziały wojska ukraińskiego, zorganizowane poprzednio w Polsce. [...]
Balkon, z którego obserwowałem Petlurę i rewię, należał do jakiejś rodziny żydowskiej. Gospodarz domu, starszy jegomość, pokazał mi pocztówkę, kolportowaną podówczas szeroko, z fotografiami Piłsudskiego i Petlury, pod którymi widniał napis po polsku i ukraińsku: „Bohaterowie narodowi”. Pokazując mi ją gospodarz rzekł:
— Dziwi mnie to, że Polacy pozwalają na jednej karcie umieszczać podobiznę swojego Naczelnika Państwa z tym bandytą — mówiąc to wskazał na przemawiającego właśnie Petlurę. [...] — Mógłbym przytoczyć mnóstwo wypadków, gdy dawał rozkazy swoim żołnierzom, jeszcze przed sojuszem z Polską, aby urządzali pogromy Żydów.
Kijów, 10 maja
Mieczysław Lepecki, W blaskach wojny, Warszawa 1926.
Lepiej by było, żebyśmy się mylili, a Piłsudski miał rację, ale przecież wnioski tylko na rzetelnych faktach budować można. A realne fakty to to, że tworzenie Ukrainy scala Rosję, że zwolennicy Ukrainy nie stworzą pomocnego nam państwa, że nie mamy sił na tak wielki front i tak wielki kraj, że nie mamy sił na taką długą wojnę. To są wszystko pewniki. Wśród okrzyku triumfu prasy belwederskiej, wśród hymnów zachwytu nawet prasy francuskiej, trudno nam spełniać dzisiaj rolę czarnowidzów i kruków.
Warszawa, 11 maja
Juliusz Zdanowski, Dziennik, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 14023/II.
Żytomierz. Opinia Józefa Piłsudskiego na temat przygotowań do przyjęcia Naczelnego Wodza w Warszawie
Będę 18 w Warszawie, słyszałem w tej chwili od Olka Prystora, że się tam wahają czy nie zachoruję na skromność i nie zechcę usunąć się od tego. Otóż tym razem nie, przeciwnie; gdy taka jest wola i chęć Warszawy, poddam się temu nawet z pewną przyjemnością. Nie tylko dlatego, że na owacje, mówiąc sumiennie, zasłużyłem, ale i dlatego, że uważam, iż będzie to pożyteczne w tej chwili dla roboty. Pojutrze wyślę w tym celu Wieniawę do Warszawy dla pomocy w ułożeniu rozmaitych ceremoniałów tej owacji.
Żytomierz, 12 maja
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Czerwona Armia jest zupełnie źle zorganizowana. Czerwoni żołnierze biją się źle i okazują trochę odwagi tylko jeśli są w pociągu pancernym i mają nieco poczucia bezpieczeństwa. Wziąłem 30 000 jeńców, a moje straty wynoszą mniej niż stu zabitych. Jedyną rzeczywistą obroną Czerwonej Armii jest przestrzeń w tym kraju wielkich obszarów. Przekroczyliśmy Dniepr i mogę iść tak daleko, jak tylko zechcę. Ale w tej chwili nie mam zamiaru iść dalej. My po prostu zabezpieczymy sobie odpowiedni przyczółek mostowy.
Winnica, 16 maja
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Nie tylko Prawy Brzeg [Dniepru], ale też gubernia połtawska i część czernihowskiej są niby wrzący kocioł, gdzie kłębią się bandyci, podpuszczani przez agentów Petlury, Denikina i Polaków. [...] Ukraina nie wierzy nikomu, nie szanuje żadnej władzy. Uszanuje tego i podporządkuje się temu, kto ma potężną organizację wojskową i dobrą administrację. Ukrainę trzeba pozbawić sił, zgnieść, wyniszczyć bandyckich mieszkańców. To niewdzięczne zadanie powinni wykonać polscy panowie i Petlura. Wtedy Ukraina będzie skłonna nas zaakceptować [...].
Z ankiety przeprowadzonej wśród polskich jeńców wojennych w celu poznania ich nastrojów oraz stopnia świadomości rewolucyjnej wyłania się wyraźny obraz narodowego entuzjazmu, który ogarnia i polskiego chłopa, i polskiego robotnika.
Na przykład legionista 44 pułku — robotnik, ślusarz z Warszawy. Ma 23 lata, narodowość — polski Żyd. Jest przekonany, że walczy za ojczyznę, że Piłsudski jest wielkim dobroczyńcą, a my kacapy jesteśmy ciemiężcami, grabieżcami. [...] Taka jest piechota, a kawaleria — jeszcze bardziej szowinistyczna. Biją się świetnie. Oczywiście, nasi biją się lepiej, ale naszych jest mniej, źle są obuci, niedobrze ubrani, ostatnio strasznie źli na chłopa, zastraszeni przez niego, mimo woli zdenerwowani. Obserwują tyły, gdzie stale podejrzewają zasadzkę, pułapkę przygotowaną przez chłopów. Takie są fakty.
[...] Polska armia jest silna liczebnie, wspaniale wyposażona w sprzęt, ma świetnych dowódców, stosuje niemiecką taktykę okopywania się, umacniania pozycji, prowadzenia walk w szyku marszowym, wspaniale łączy w działaniu wszystkie rodzaje broni, jest świetnie umundurowana, cała armia jest ogarnięta narodowym entuzjazmem.
Tej armii trzeba przeciwstawić siłę podobną liczebnie, tj. nie mniej niż 100 tysięcy bagnetów. Ale Armia Czerwona to armia zżeranych przez wszy bosych oberwańców, a to obniża zdolność bojową o 50 procent.
17 maja
Polsko-sowietskaja wojna 1919-1920 (Ranieje nie opublikowannyje dokumienty i matieriały), cz. 1 i 2, Moskwa 1994.
Powrócił wczoraj do Warszawy z Kijowa Piłsudski. Zebrał się rząd na stacji, by powitać zwycięzcę. Dziwnie mi było. Miałem w sercu żywe uczucie wdzięczności i uznania dla tego człowieka, który ożywił tradycje Kircholmu i Wiednia. Odczułem wrażenie silne, gdy wysiadał z wagonu pod dźwięki hymnu Boże, coś Polskę. Ale oto przemówił prezes ministrów Skulski zdawkowo, zimno, monotonnym głosem, wiedząc, że przemówienie jego czytać będzie kraj cały, więc... nie trzeba nikogo urazić. Nawet nie zdjął na powitanie filcowego kapelusika, podczas gdy my, cały rząd w komplecie, [...] staliśmy z czarnymi sztywnymi kapeluszami w ręku, [...] podczas gdy muzyka hymn narodowy wykonywała, a wojsko prezentowało broń. Rozległy się okrzyki na cześć wodza naczelnego, ale dziwne, zimne, nieomal z carskich czasów - mroziły krew. Coś niedopowiedzianego zawisło w atmosferze.
Warszawa, 19 maja
Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we wspomnieniach i innych dokumentach, wyb. i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1990.
[25 maja] przybył [przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego Sowietów] Michaił Iwanowicz Kalinin i od razu zażądał wyjazdu do oddziałów. Wsiedliśmy do samochodu. Pogoda po nocnym deszczu zrobiła się ciepła, słoneczna. Michaił Iwanowicz zdjął z siebie znoszoną skórzaną kurtkę. Był ubrany w zwykły bawełniany sweter i szare spodnie, wpuszczone w wysokie skórzane buty. Kalinin zauważył, że uporczywie mu się przyglądam i, uśmiechając się, zapytał: „Co, nie wyglądam jak przewodniczący? — i za chwilę dodał — W roboczym ubraniu człowiek czuje się jakoś wygodniej. A i z czerwonoarmistami łatwiej jest rozmawiać, przyjmują jak swego”. [...]
Michaił Iwanowicz obszedł szeregi czerwonoarmistów, przywitał się i wszedł na taczankę. Z tej improwizowanej trybuny wygłosił mowę, a jego głos — spokojny, niegłośny, w ciszy, jaka zapadła, brzmiał zdecydowanie i imponująco. Nie ukrywał trudności nadchodzącej walki, ale zdecydowanie podkreślił patriotyzm ludzi sowieckich, ich twarde postanowienie obrony kraju i nieuchronność porażki interwentów. [...]
Na drugi dzień Michaił Iwanowicz znów wizytował oddziały. Występował na mityngach, rozmawiał z czerwonoarmistami, odznaczonym wręczał order Czerwonego Sztandaru.
Front pod Kijowem, 25 maja
Siemion Budionnyj, Proidiennyj put', Moskwa 1965.
Nie ulega wątpliwości, że wyprawa jaśniepańskiej Polski przeciwko robotniczo-chłopskiej Rosji jest w swej istocie wyprawą Ententy. Chodzi nie tylko o to, że Liga Narodów, której kierownikiem jest Ententa i której członkiem jest Polska, najwidoczniej aprobowała wyprawę Polski na Rosję. Chodzi przede wszystkim o to, że Polska bez pomocy Ententy nie mogłaby zorganizować swego napadu na Rosję, że przede wszystkim Francja, ale również i Anglia z Ameryką udzielają ofensywie Polski pełnego poparcia w postaci broni, umundurowania, pieniędzy, instruktorów. [...]
[...] Na razie Polska stoi wobec Rosji sama, bez poważnych sojuszników bojowych.
[...]
Ani jedna armia na świecie nie może zwyciężyć (mowa oczywiście o trwałym i stanowczym zwycięstwie) bez mocnego zaplecza. [...]
Zaplecze wojsk polskich jest jednolite i zwarte narodowo. Stąd jego jedność i odporność. Decydujący nastrój zaplecza: „poczucie ojczyzny” przenika wieloma kanałami na polski front, tworząc w oddziałach więź narodową i hart. Stąd odporność wojsk polskich. Zaplecze Polski nie jest oczywiście jednorodne (i nie może być jednorodne!) w sensie klasowym, ale konflikty klasowe nie nabrały jeszcze takiej siły, aby mogły przełamać poczucie jedności narodowej i zarazić przeciwieństwami różnorodny pod względem klasowym front. Gdyby wojska polskie działały w rejonie samej Polski, walka z nimi byłaby niewątpliwie trudna.
Ale Polska nie chce ograniczyć się do własnego rejonu, pcha wojska dalej, podbijając Litwę i Białoruś, wdzierając się w głąb Rosji i Ukrainy. Ta okoliczność zasadniczo zmienia sytuację na przeważną niekorzyść dla odporności wojsk polskich. [...]
Na razie Polska prowadzi wojnę z Rosją w pojedynkę. Ale byłoby naiwnością sądzić, że jest ona osamotniona. Mamy tu na myśli nie tylko wszechstronne poparcie, którego niewątpliwie udziela Polsce Ententa, ale i tych bojowych sojuszników Polski, których po części Ententa już znalazła (np. resztki oddziałów Denikina), po części zaś ku chwale europejskiej „cywilizacji” najprawdopodobniej znajdzie. Nie jest rzeczą przypadku, że ofensywa polska zaczęła się w czasie konferencji w San Remo, dokąd nie dopuszczono przedstawicieli Rosji. Nie jest rzeczą przypadku i to, że Rumunia schowała pod sukno sprawę rokowań pokojowych z Rosją... Jest przy tym rzeczą zupełnie możliwą, że polska ofensywa, która na pierwszy rzut oka wydaje się awanturą, w rzeczywistości zakłada szeroko zakrojony plan stopniowo realizowanej, kombinowanej wyprawy.
Mimo wszystko trzeba jednak powiedzieć, że jeśli Ententa, organizując trzecią wyprawę na Rosję, liczyła na to, że ją pokona, to się przeliczyła, bo w 1920 r. szanse klęski Rosji są mniejsze, znacznie mniejsze niż w roku 1919.
25-26 maja
„Prawda” nr 111 i 112, z 25 i 26 maja 1920.
Wydaje mi się, że przeliczyliśmy się z siłami i poszli na wielką politykę z angażowaniem militarnych sił, nie mając należytego zabezpieczenia. Odcięty od świata — gdyż nawet łącznością telefoniczną z armiami nie rozporządzamy — nie wiem, co się dzieje, zwłaszcza na północy, nad Dźwiną, tam nie jest dobrze.
Winnica, Podole, 30 maja
Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we wspomnieniach i innych dokumentach, wyb. i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1990.
Patrzyłem przez lornetkę na pole bitwy. Wszędzie kipiały zacięte starcia. [...] Bojcy rzucali na zasieki z drutu kolczastego kurtki, deski, pnie, maty. Inni rąbali drut kolczasty szablami, rwali kolbami, rozciągali rękami. W wielu miejscach zasieki były już przerwane i w okopach zaczęła się zażarta walka. Tu i tam słyszało się wybuchy granatów, bezładną strzelaninę. [...]
Nagle w polu widzenia znalazła się grupa polskich jeźdźców. Wyjechali z lasu półtora kilometra na północny zachód od Oziernej. [...] Błysnęły setki szabel i brygada przeszła w galop. Dlaczego nasi zwlekają? Czy zdążą się przegrupować do kontrataku? Gdy trwożne myśli goniły mi po głowie, zdarzyło się coś, czego nie oczekiwałem. Z okopów, oczyszczonych z przeciwnika, gdzie nie powinna zostać żywa dusza, nagle zaterkotał karabin maszynowy. Długa seria cięła po nieprzyjacielskiej konnicy. Upadł jeden ułan, drugi, trzeci... Kilka koni stanęło dęba i runęło na ziemię. Szereg atakujących się rozsypał, część ułanów cofnęła się. [...]
W ciągu kilku minut byliśmy w okopach. Wokół, dokąd sięgał wzrok: w okopach, w lejach, na drutach kolczastych — czasem na wpół przysypane ziemią — leżały trupy ludzi, walały się połamane karabiny, strzelby...
Objechałem zrujnowany okop i zatrzymałem konia przy stanowisku karabinu maszynowego. Rosły jasnowłosy bojec leżał bez ruchu. Wydawało się, że na jego całym ciele nie ma miejsca bez ran, miał połamane nogi, porwane ubranie. Zsiniałymi rękami wczepił się w rękojeść karabinu i tak zamarł, opuściwszy głowę na zmiętą furażkę.
Pod Ozierną, Podole, 5 czerwca
Siemion Budionnyj, Proidiennyj put', Moskwa 1965.
[W trakcie lotu rozpoznawczego w Pawołoczy pilot Corsi] spostrzegł ciemną plamę na drodze. Zniżył się, jak tylko mógł, i ujrzał, że skrzyżowanie trzech dróg jest pełne wojska. Budionny koncentrował siły i znów posuwał się na zachód!
Corsi znurkował i rzucił dwie bomby, oślepiający błysk oświetlił scenę dzikiej jatki. Potem, podniecony walką, poszedł ślizgiem w dół i począł zaciekle siec z obu swoich kaemów. Ludzie i zwierzęta zbici w dzikie gromady staczali się z drogi między rzadko rosnące drzewa. [...]
Rozwidlenie dróg usłane było trupami, miotającymi się, oszalałymi końmi, ludźmi poskręcanymi w pozach śmierci i rannymi, czołgającymi się pod osłonę drzew, w kurzu drogi znaczonym krwią. [...]
Zatoczył koło, by lepiej przyjrzeć się konnicy. Zniżał się coraz bardziej, badając dokładnie teren, licząc kolumny jeźdźców: pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, wielki Boże!, dziesięć tysięcy. Sami kozacy!
— To się dzieje naprawdę! — wyszeptał.
Koziatyn, Kijowszczyzna, 5 czerwca
Kenneth Malcolm Murray, Skrzydła nad Polską, „Karta”, nr 21, 1997.
Sytuacja jest nadzwyczaj interesująca i groźna. [Siemion] Budionny przedarł się kawalerią na naszym prawym i lewym skrzydle, zajął Żytomierz, grasuje na całym terenie etapowym, a my zamykamy się w kółeczku naokoło Kijowa. Walki, niezwykle uporczywe i krwawe, trwają bez przerwy. [...] Imponuje mi ten Budionny.
Front pod Kijowem, 9 czerwca
Władysław Broniewski, Pamiętnik 1918-1922, Warszawa 1984.
Strajk trwa, dochodzi do manifestacji ulicznych, rozpędzanych dotąd przez policję. [...] Dokoła cofania się naszych wojsk na Ukrainie szerzą się nadal komentarze, wzmaga trwoga. Dla spokojnie przyglądającego się grze państwowej człowieka jasnym się staje, że odbywa się nie tylko likwidacja zadania wojskowego, ale również likwidacja posunięć politycznych w tej dziedzinie. Zająwszy dla Ukrainy Kijów, władze polskie miały się przekonać, że na Ukrainie ludności dojrzałej do samodzielnego bytu nie ma, podobnie, jak przekonały się dawniej jeszcze, że Białorusi samodzielnej nie stworzą bohaterskie czyny oręża polskiego. Petlura zupełnie szczerze dał do zrozumienia, że bynajmniej tak bardzo nie pragnie obsadzać placówek rządu cywilnego przez działaczy miejscowych, przeciwnie — będzie bardzo wdzięczny Polakom, jeżeli jeszcze w ciągu dłuższego czasu rządy sprawować będą. A wojsko ukraińskie okazało się nie tylko quantité [ilości], ale i valeur negligeable [wartości marnej]; na wysiłek tworzenia całej budowy państwowej, Ukrainy, której własne społeczeństwo do takiego wysiłku samo nie dojrzało, Polska nie ma dostatecznej mocy — wobec więc niepowodzeń oręża nakazano odwrót do linii dawnych placówek. Tylko Korosteń będzie zachowany.
Piłsudski [...] o położeniu politycznym na wschodzie odrzekł: „Ano, cofamy się na Ukrainie. Z wojskiem naszym jest tak, że mi się zdaje, jakobym miał kołdrę zbyt krótką, chcę dobrze przykryć na Białejrusi, obnażam Ukrainę i odwrotnie”.
Warszawa, 23 czerwca
Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we wspomnieniach i innych dokumentach, wyb. i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1990.
Notatki moje przerwane przez dni kilka idą dalej, zawierając czerwcowe wrzenia strajkowe w Warszawie, przesilenie gabinetowe ostre — nieustępliwe i niepatriotyczne, bo tylko partyjne, zakończone gabinetem Grabskiego mającym cechy czegoś skleconego, słabego.
Niepowodzenia na froncie, przesunięcie linii Dniepru na linię Słuczy — wreszcie przerwanie tejże linii... czyni, że piszę: „O Jezu, teraz się może pocznie walić wszystko”. I na tym ciężkim okrzyku przerywam moje notatki, niezdolna wykrzesać z siebie nic jaśniejszego, nic, co by tchnęło zaufaniem do idących dni.
Warszawa, 30 czerwca
Łucja Hornowska, Wspomnienia, Biblioteka Narodowa, Dział Mikrofilmów, Mf. 89750.
Żołnierze Armii Czerwonej! Nadszedł czas rozrachunku. Nasze wojska na całym froncie przechodzą do ofensywy. Setki tysięcy żołnierzy są gotowe do strasznego dla wroga uderzenia. Wielki pojedynek zadecyduje o losie wojny rosyjskiego narodu z polskimi najeźdźcami. Armia Czerwonego Sztandaru i armia drapieżnego orła białego stoją w obliczu śmiertelnego starcia. [...]
Przed atakiem napełnijcie swoje serca gniewem i bezwzględnością. Zemścijcie się za [...] drwiny polskiej szlachty nad rewolucyjnym narodem rosyjskim i naszym krajem. W krwi rozgromionej armii polskiej utopcie przestępczy rząd Piłsudskiego. [...]
Skierujcie swoje oczy na zachód. Na zachodzie decydują się losy światowej rewolucji. Przez trupa białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na bagnetach zaniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód! Ku decydującym bitwom, ku wielkim zwycięstwom!
Formujcie bojowe szeregi! Nadszedł czas ataku.
Na Wilno, Mińsk, Warszawę — marsz!
Białoruska Republika Radziecka, Smoleńsk, 2 lipca
Piłsudskij protiw Tuchaczewskogo (Dwa wzglada na sowietsko-polskuju wojnu 1920 goda), Moskwa 1991.
Po 16 dniach strajku robotnicy przystąpili do pracy. [...] Mimo że w pewnych chwilach tendencja robotników stawała się jawnie wywrotową (zamierzony strajk generalny), czynnikom rewolucyjnym [...] nie udało się jednak nic zrobić z biernym oporem mas, które rewolucji nie chcą. Z drugiej strony Stowarzyszenie Samopomocy Społecznej [...] powiedziało czynnikom tym, że w razie jawnie wywrotowych intencji, inteligencja polska, w przeciwieństwie do rosyjskiej, nie zgodzi się być biernym czynnikiem wiwisekcji społecznej. W czasie strajku ukazała się odezwa podpisana: „Organizacja żołnierska — Sekcja frontu”, w której nieznana organizacja ta ostrzega robotników, że dziś przewrót rewolucyjny traktuje jako zdradę najwyższego postulatu — całości Ojczyzny.
Warszawa, 3 lipca
Archiwum Akt Nowych, Prezydium Rady Ministrów, Rektyfikat 49, t. 4.
Z prawej strony wieje przed nami w odległości 600 metrów jakaś przedwcześnie zagalopowana bateria przeciwnika. Strzelamy, żeby wybić konie, lecz zmęczona ręka nie chwyta celu. Bolszewicy wieją bezkarnie. W tym czasie otrzymuję postrzał w lewą dłoń. Kula karabinowa gruchoce mi kości dużego i wskazującego palca. Ból czuję aż w łokciu, ale ręka... to drobiazg! Szymański ranny w nogę dosiada konia, galopuje do uciekającej baterii i z pistoletu kropi koniom we łby. To skutkuje. Suniemy skokami w kierunku bielejących okopów. Naraz zostaję ranny w oba uda. Robię cały obrót na pięcie i siadam. Dalej ani rusz, braciszku, skończyliśmy się! — myślę sobie. Pluton obejmuje Fabiański i skokami pcha się dalej. W lewo od nas nowe oddziały bolszewickie idą do przeciwuderzenia. A hen, dalej w lewo, zagłębieniami terenu jadą szwadrony kozaków! Sytuacja niegodna zazdrości.
Szymański w tym momencie dostaje śmiertelny strzał w brzuch i wali się z konia. Pędzi Fabiański z pomocą kochanemu dowódcy i tuż przy nim kładzie się ciężko ranny. Chcą jeszcze coś wskórać Nowak z Olechowskim, lecz ze strzaskanymi goleniami walą się na rozpaloną żarem słońca ziemię, która zachłannie wsysa ich gorącą krew, moc krwi! Słaba tyraliera chwieje się. Przybiega do mnie sześciu niedobitków z pomocą.
Nad Dźwiną, 4 lipca
Walecznych tysiąc. Pamiętniki sierżanta Władysława Goliczewskiego z wojny polsko-bolszewickiej, do druku przyg. Roman Umiastowski, Warszawa 1934.
Nieprzyjaciel obchodząc Równe od zachodu, ze wszystkich stron zaatakował miasto. [...] Udałem się do gen. [Leona] Berbeckiego w przekonaniu, że zastanę go na pozycjach przeze mnie wskazanych, leżących na wschód od Równego. Zastałem go natomiast w środku miasta w marszowej kolumnie. [...] A więc miał zamiar, co jest rzeczą niesłychaną, bez rozkazu i bez zameldowania się, odmaszerować z dywizją, pozostawiając załogę Równego, wraz ze mną, jako dowódcą armii — na łasce losu. [...]
Gdy dywizja doszła mniej więcej do skrzyżowania drogi wiodącej do Aleksandrii z torem kolejowym, nadjechał pociąg z moim sztabem, na który załadowano jeszcze 22 tanki. Na widok maszerującej 3 Dywizji Piechoty tanki otworzyły ogień w przypuszczeniu, że są to oddziały nieprzyjacielskie. Skutki tej pomyłki były fatalne, gdyż zabito 48 ludzi, którym granaty poobcinały głowy. [...] Uciekający żołnierze strzelali na oślep na wszystkie strony, wskutek czego znalazłem się wraz z moimi oficerami w wielkim niebezpieczeństwie. Nad wyraz przykra była myśl, że moglibyśmy paść od kul własnych żołnierzy.
Równe, Wołyń, 4 lipca
Kazimierz Raszewski, Wspomnienia z własnych przeżyć do końca roku 1920, Poznań 1938.
Wczoraj był straszny dzień. [...] Przez cały czas bitwy byliśmy bez przerwy ostrzeliwani z armat oraz karabinów ręcznych i maszynowych. Przez pewien czas jeden kulomiot bił do nas z tyłu. Z naszej strony ogień był tak gęsty, że kowale, sanitariusze, szewcy, jezdni, wywiadowcy i w ogóle kto tylko żył, musiał nam donosić pociski. Tak byłem zmęczony walką oraz biegiem przez płonącą wieś, że gdy w pogoni za swym działem wydostałem się wreszcie na szosę, nie miałem nawet siły krzyknąć na jezdnych, by się zatrzymali, i tylko ręką dawałem im znaki. I tak by mnie zresztą nie usłyszeli, bo na szosie panowało istne piekło.
Wszystko uciekało w zupełnym pomieszaniu. Piechurzy w hełmach różnych kształtów i barw pędzili z karabinami maszynowymi oraz z aparatami i centralami telefonicznymi. Mijały ich w galopie wozy i powózki. Jakiś żołnierz jechał na dwukółce z karabinem maszynowym. Nakryty był białą celtą [plandeką] i trzymał kosę na ramieniu, więc wyglądał jak śmierć na rydwanie. Jeźdźcy wymijali wszystkich, wznosząc chmury kurzu, który zasłaniał wszystko. Tylko ranni wlekli się wolno, poowijani zakrwawionymi bandażami. Niektórych podtrzymywali towarzysze. [...]
Nagle gwizdnął nad nami ciężki pocisk, aż jezdni pokładli się na karkach koni. Ziemia przed działem wzniosła się olbrzymim słupem. Rozpędzony zaprzęg przewrócił się, wpadłszy widocznie w lej od granatu, a ja wyleciałem pod koła głową naprzód. Skrzynia z amunicją, biblioteczka i wszystko, co się znajdowało na przodkarze, spadło na mnie. Miałem tyle przytomności, że chwyciłem się postronków, za które konie dyszlowe ciągnęły mnie przed kołami, ale wtedy jeden z nich przerażony zaczął mnie bić kopytami i w końcu zwalił się na mnie. Widziałem jeszcze, jak inny granat obalił z końmi dowódcę baterii i trębacza Paszkowskiego, którzy gonili działo przez pole. Jezdni zaczęli podnosić zaprzęg, a porucznik Świnarski zapytał: „Czy aby konie nie ranne?”. — „Rembek zabity” — odpowiedziano. Dowódca machnął ręką: „Mniejsza z nim”.
Tymczasem mój zamkowy Kępa wyciągnął mnie spod całego kłębowiska. Niczego mi nie brakowało, jedynie spodnie miałem zdarte do gołego ciała. Pozbieraliśmy wszystko oprócz biblioteczki i ruszyliśmy dalej wśród huraganowego ognia. [...] Chłopi wychodzili z chałup i przyglądali się naszemu odwrotowi. Jeden żołnierz rozwścieczony zastrzelił jakiegoś. [...] Zajęliśmy pozycję za lasem. Teraz wszyscy śpią, a ja piszę na armacie w oczekiwaniu rozpoczęcia ognia.
5 lipca
Stanisław Rembek, Dzienniki. Rok 1920 i okolice, Warszawa 1997.
Józef Piłsudski:
Zaznaczam, że jest źle, sytuacja jest poważna, nie jestem pewnym, czy armia zatrzyma się na linii niemieckich okopów, i twierdzę, że to jest szok nerwowy, z którym panowie się muszą liczyć bardzo poważnie.
Na południowy front wyznaczyłem oficerów najbardziej aktywnych, jednak nie poszło. Zaczyna się znowu cofanie i twierdzę, że kawaleria może odegrać bardzo ważne znaczenie, wprowadzając sugestię porażki. I twierdzę kategorycznie – trzeba dać rezerwę, jeżeli nie materialną, to moralną, a od kogo mam jej oczekiwać, jeżeli nie od kraju. I ta rezerwa musi być dana koniecznie. I zaznaczam, że ostatnie uzupełnienia i urlopnicy przynoszą zarazę, agitację z kraju. I zaznaczam, że chory kraj daje chore wojsko. Co niesie kraj wojsku – agitację. Pan Dmowski mówił, że żołnierze z frontu pytają się, czy ich bolszewicy nie napadną z tyłu. [...] Dziś, kiedy idzie o danie żołnierzom nowych sił, słyszałem mowy tylko pokojowe. Dla mnie nie nie jest tajemnicą stan pokojowy, specjalnie rozszerzony w społeczeństwie, które nie interesowało się wojną. Że pojęcie spełniania obowiązku będzie tylko wtedy, kiedy będziemy bici. Społeczeństwo polskie traktowało wojnę jako specjalne widowisko. Naczelnik państwa mówi, że musi wyznać, iż po wysłuchaniu panów może przyjść do przekonania, iż Polska się musi wyrzec wielkich celów, gdyż nie jest w stanie wyciągnąć energii. Wobec tego pozostaje kwestia pokoju. Żołnierz wykona swój obowiązek, a wy spieszcie się. O ile wy nie umiecie uderzyć w wielki dzwon wojenny i zwycięstw, to spieszcie się z zawarciem pokoju. Kiedy o nim mówimy, to tutaj jest parę projektów. Jedno, zwrócenie się do Ententy o pomoc w zawarciu pokoju, co jest charakterystyczną cechą dla nas. To jest morfina – wstrzykujcie ją. Osobiście nie chcę się łudzić, ja jestem pesymistycznie nastawiony co do tego. [...]
2) Liga Narodów to jest tylko pozór, to jest nic, to jest tylko pewien moralny wpływ.
3) Zwrócenie się wprost do bolszewików. Ja przewiduję, że to wywrze bardzo zły wpływ na wojsku. [...]
[...] Ja żądam wtenczas wszystkiego od całego społeczeństwa. Wojsko prowadzi wojnę, a społeczeństwo się kłóci. [...]
Naczelnik Państwa proponuje o zdecydowanie, czy prowadzimy wojnę par outrance, czy myślimy o pokoju.
Warszawa, 5 lipca
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Los Polski nie wygląda zachęcająco i pewne niepokoje wydają się uzasadnione. Polacy nie chcą nikogo słuchać, postępują według własnego widzimisię, podsycają nienawiść wokół siebie. Czy w tych warunkach uda się ich nielicznym przyjaciołom oświecić i pokierować tymi ślepymi pegazami, które nie znoszą żadnego wędzidła? Oto pytanie, które stawiam sobie codziennie bez znalezienia na nie odpowiedzi.
Belgia, Spa, 7 lipca
Jacques Weygand, Weygand. Mój ojciec, „Zeszyty Historyczne”, z. 19, Paryż 1971.
Dużo się u nas mówiło i mówi o tym, że społeczeństwo nie odczuwa wojny, którą od półtora roku prowadzimy, że trzyma się z dala od niej, że cały ciężar pozostawia nielicznemu wojsku, o które mało się troszczy. Ja bym tego zarzutu nie stawiał i jestem głęboko przekonany, że społeczeństwu czyni on krzywdę niezasłużoną. [...]
Społeczeństwo odczuje, że w takich chwilach można nie tylko czekać na rozkaz i niejako na pozwolenie bronienia Ojczyzny, lecz można garnąć się do tej obrony ochotniczo. [...] Uważam to po prostu za konieczność. Wszak płynie taka dążność w tej chwili z ducha narodu, który rozumie, iż walka toczy się o wolność i nawet o byt.
Warszawa, 8 lipca
Stanisław Stroński, Pierwsze lat dziesięć (1918-1928), Lwów 1928.
Bracia w Izraelu!
Wybiła godzina. Wróg wschodni, którego dłoń ciężką Polska odczuwała w ciągu stu z górą lat, znów stanął u wierzei kraju, chcąc je wywalić i ziemię naszą zwyczajem swoim zniszczyć w ogniu i utopić we krwi.
W ciężkiej tej godzinie świętym nakazem dla wszystkich nas jest wziąć broń do ręki i oddać się pod rozkazy Naczelnego Wodza. Tak czyniliśmy ongi w Ziemi Obiecanej, tak czynili na ziemi tej w latach powstań przodkowie nasi, tak uczynili bracia nasi w krajach koalicji, tak uczynimy dziś i my – młodzi i starzy!
Precz z urazami, kiedy nad krajem zawisa groza, wszak idziemy bronić nie naszych wrogów wewnętrznych, tylko ziemi, której nikt z nas kochać nie przestanie.
Czynem wspólnym da Bóg ciemięzcę wschodniego odeprzemy.
Do broni!
Warszawa, 8 lipca
Rafał Żebrowski, Dzieje Żydów w Polsce. Wybór tekstów źródłowych 1918–1939, Warszawa 1993.
Jakież te dnie się przeżyło, Boże, Boże! i straszne i cudne razem. Sytuacja bojowa była okropna, niebezpieczeństwo dla Ojczyzny naszej wciąż niesłychane, ale też z drugiej strony niesłychany wywołany nim zapał i ofiarność – wszystko co żyje i czuje (ach! i jeżeli może) rzuciło się i do szeregów i do pracy dla nich – stowarzyszenia połączyły się w jeden wielki Komitet p.n. „Wszystko dla frontu”… Posypały się najrozmaitsze, rozliczne odezwy, wezwania, oświadczenia się z gotowością wszystkich urzędów i instytucji, zwolniono od innych obowiązków, zawezwano bardzo młodych, dziewczęta i chłopaków, wprost dzieci, do rozmaitego rodzaju służby – posypały się obficie składki na wojsko, ustanowiono podatek powszechny od okien, itd., itd. Słowem, wytężenie wszystkich sił na ratunek Ojczyzny. Tak było parę dni, gorąco i jasno i pięknie, tak jak być powinno. Wtem nagle (we środę! [14 lipca]) ciemna czy krwawa plama – jest źle, bardzo źle, bolszewicy o krok od nas, przyjdą do Lwowa – urzędy się pakują, któryś poleca wysłać jak najprędzej rodziny, bo potem w ostatniej chwili ich nie wezmą – popłoch, panika szalona. Koło mnie już się pakują…
Lwów, woj. lwowskie, 14–17 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Gaj-Chan [Bżyszkian] był młodym człowiekiem, lat około trzydziestu pięciu, przystojny, z typowo wschodnią piękną twarzą, czarnymi, bystrymi oczami i krótko przystrzyżonymi wąsami. W milczeniu przeglądał moje papiery i, trzymając w ręku rozkaz operacyjny 1 Armii, zapytał: „Skażitie, gdie stoit sztab pierwoj armii?” [Gdzie stacjonuje sztab 1 Armii?].
[...] Twardo odpowiedziałem, że jestem, jak on, oficerem, i że on wie, iż nie mogę mu odpowiadać na pytania charakteru operacyjnego. Zaległa długa cisza, w czasie której decydowały się moje losy. [...] Gaj-Chan nic nie odpowiadał, tylko bębnił palcami po stole. Jego oficerowie wpatrywali się w niego, [...] widać było, że był silnym i zdecydowanym dowódcą i musiał „trzymać za mordę” swój sztab.
Po dłuższej chwili, która wydawała się wiekami, Gaj-Chan powiedział [po rosyjsku], a słowa te dobrze zapamiętałem: „Dobrze, jest pan uczciwym oficerem, skoro nie chce pan odpowiadać, nie będę pytać. Porozmawiajmy o polityce”. Odetchnąłem i pomyślałem: żyję. [...]
Gaj-Chan pytał mnie, czy ja rzeczywiście nie rozumiem, co się dzieje. Przecież to jest zagłada polskiej armii i jej klęska. Jego kozacy tak rwą naprzód, że konie padają. To jest koniec Polski, tu powstanie nowa władza komunistyczna, tu się wszystko zmieni. Jego korpus idzie na Grodno i dalej niepowstrzymanym marszem. „I sztoż wy dumajetie ob etom?” [I co pan na to?]
Wilno, 15 lipca
Wacław Jędrzejewicz, Wspomnienia, Wrocław 1993.
Zgnębiony jestem wiadomościami, jakoby Rada Obrony Państwa przyjęła warunki Lloyda George'a, których podstawą jest linia Zbrucza i Bugu. Jeśli to prawda, to chyba przyjdzie sobie w łeb strzelić. Na to człowiek wojuje lat tyle, karku ochotnie nadstawia, bije się w Białej Rusi, Litwie, Wschodniej Galicji, aby w rezultacie wszystko to oddać. Myśląc o tym, zdaje mi się, że oszaleję albo rozniecę rokosz w wojsku i będę się bił do upadłego.
Rafajłówka, 18 lipca
Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we wspomnieniach i innych dokumentach, wyb. i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1990.
Zwracam się do panów jeszcze, żebyście weszli w położenie człowieka, który postawiony został na czele nowo powstającej Polski, w którego rękach jest urząd naczelnika państwa i naczelnego wodza. Zgodzicie się sami — co to za państwo, gdzie [...] stale i systematycznie stoję w ogniu oskarżeń. Mnie bierze obrzydzenie do państwa, które ma takiego przedstawiciela, który swoją osobą zadrażnia stosunki [...]. Musimy zdać sobie sprawę, że musi być jakaś przyczyna, że nasze wojska teraz ciągle przegrywają. [...] Przecież ci sami ludzie, którzy prowadzili do zwycięstw, dziś przegrywają. Jest jedno słowo Napoleona, które laikom wydaje się śmieszne: trzy czwarte powodzenia to jest moralność, a jedna czwarta technika. I kiedy ludzie, którzy zwyciężali, teraz się załamują, to im brak tej morali, ale ją wojsko musi wziąć z kraju. [...] Wobec braku morali, wobec zawiedzenia nadziei, że interwencja Ententy będzie prędka, zróbcie nareszcie, [by stronnictwa] powiedziały sobie — bronimy państwa, zróbcie ten rząd, porwijcie ludzi, poruszcie masy. Żeby żołnierz widział, że w tym kraju jest jakaś chęć obrony [...]. Wy wszyscy stoicie nad przepaścią, wy jutro wyrzynać się będziecie; czy wobec tego nie możecie wyrzec się pewnych rzeczy? Czy wobec tego armia może być zdrowa: kiedy przyszły chwile próby, wyście nie wytrzymali. Proszę panów, zastanówcie się, jeżeli ja mam czynić niezgodę, to usuńcie mnie, weźcie kogo innego, może się pogodzicie na chwilę, ale zbudźcie [się], [...] bo inaczej jest tylko łatanie, na które ja idę, bo to jest mój psi obowiązek.
Warszawa, Belweder, 19 lipca
Rok 1920. Wojna polsko-radziecka we wspomnieniach i innych dokumentach, wyb. i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1990.
W Płauczy zagarnięto tabory 49 pułku polskiej piechoty. Podział łupów pod oknem. Zupełnie idiotyczne bluzgi, przy tym raz po raz. Inne słowa, jakby nudne, nie przechodzą im przez usta; napisać o przekleństwach: Boga mać, w gada mać; chłopaki aż się jeżą. Boga mać, dzieci pytają:
— Co ci żołnierze tak klną? Boga mać.
— Bo zastrzelę!
— A wal!
Mnie przypada płócienny worek i torba do siodła. [...]
Dowiedzieliśmy się, że Anglia występuje o rozejm między SowRosją a Polską, czy to możliwe, że niedługo już koniec?
Płaucza, 20 lipca
Izaak Babel, Dziennik 1920, przeł. i wstępem opatrzył Jerzy Pomianowski, Warszawa 1990.
Około godziny 18.00 przybył kurier i zamiast rozkazów do natarcia przywiózł zawiadomienie dowódcy brygady, że wysyła do nas pięć czołgów. Na tę wieść zapanowało wielkie poruszenie — nowa broń, o której tylko z opowiadań i opisów wiedzieliśmy, ma nam za chwilę przyjść na pomoc. Upłynęła dobra godzina, czołgi nie nadchodziły — nagle u wylotu wsi poruszenie, kilku żołnierzy wstało i przygląda się w głąb wsi, widać dowódcę batalionu, jak coś im we wsi pokazuje. Po chwili z uliczki wysuwają się — wiedziałem, że to czołgi, bo przybycie było zapowiedziane, inaczej nie poznałbym ich łatwo. Na pierwszy rzut oka były podobne do chłopskiego wózka, na pół sianem nałożonego, tylko konia brakło.
Zrobiły na nas silne wrażenie; poważny chód, szybkość piechura, łagodne poruszenia się bez szczęku i hałasu — nadają tej broni groźną powagę i wzbudzają zaufanie. Nad jednym czołgiem powiewa maleńka chorągiewka — to czołg dowódcy. Chorągiewka chyli się to w lewo, to w prawo. Wydaje w ten sposób rozkazy swym podkomendnym czołgom. Uzbrojone były trzy w działka 37 mm, dwa w kaemy. Z broni swej uczyniły natychmiastowy użytek, strzelając do widocznych już grupek przeciwnika. Przybycie czołgów dało hasło do natarcia. [...]
W czasie tego marszu z czołgami zauważyłem pewne zjawisko, na które początkowo nie zwróciłem uwagi. Oto wielu żołnierzy idąc w linii z dala od czołgów, a chcąc się im z bliska przypatrzeć, podsuwało się bliżej i powoli przy każdym czołgu potworzyły się grupki żołnierzy maszerujących za i z boku czołgów, jak gdyby im towarzyszyli i korzystali z ich osłony. To zgrupowanie się było jak gdyby zwiastunem nowego szyku piechoty i walki z czołgami.
Olszanka koło Grodna, 21 lipca
34 pp. Atak na Olszankę i forty Grodna dnia 21 lipca 1920 r., opracowanie por. Kobylińskiego, CAW, I.400.562.
Wysoki Sejmie!
Stajemy przed Wysokim Sejmem jako powołany przez całe przedstawicielstwo narodu Rząd Obrony Narodowej. Obejmując władzę w groźnej dla Ojczyzny chwili, ślubujemy skupić wszystkie siły dla obrony granic państwa, całości i niepodległości Rzeczypospolitej.
Gotowi zawsze do zawarcia trwałego, sprawiedliwego i demokratycznego pokoju, wypisując taki pokój na swoim sztandarze, nie ustąpimy przed żadną groźbą zgwałcenia prawa narodu polskiego do wolności i zjednoczenia. Rząd wezwie naród do ofiar koniecznych dla ratowania i ocalenia Ojczyzny i nie zadowoli się jedynie ofiarnością nielicznych jednostek. Od społeczeństwa zaś zażąda męskiej karności, spokoju i posłuchu, jako gwarancji bezpieczeństwa i warunków zwycięstwa.
[...]
Poprzednicy nasi wysłali dnia 22 bm. do rządu Rosyjskiej Republiki Sowieckiej bezpośrednią propozycję zawieszenia broni i rozpoczęcia rokowań pokojowych. Rząd Rosyjskiej Republiki Sowietów propozycję w zasadzie przyjął, oświadczając gotowość do rokowań o warunki zawieszenia broni i rozpoczęcia pertraktacji pokojowych. Nastąpić musi okres ostatecznej gotowości narodu do wywalczenia korzystnego pokoju. Rozejm jest tylko pierwszym krokiem w tym kierunku i nie przesądza jeszcze losu pokoju. Polska złożyła przez to wobec całego świata dowód, że pragnie wojnie kres położyć i rozpocząć erę twórczej, pokojowej pracy. Europa pragnąca pokoju, Europa ludów skrwawionych przez wojnę światową, Europa wolnych państw narodowych stanie po naszej stronie, gdy zrozumie, że walczymy o naszą ziemie, o naszą całość i niepodległość.
Warszawa, 24 lipca
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
W dzień mego przyjazdu, po złożeniu po południu wizyt miejscowym władzom, zawezwano mnie do Belwederu, gdzie odbyłem rozmowę z marszałkiem Piłsudskim, która przeciągnęła się od 22.00 do 1.15 w nocy. Przez trzy godziny marszałek mówił o sobie, o swych zwycięstwach, o trudnościach wojskowych, o pomocy, którą można by mu przynieść. Nie zrobił na mnie ani na chwilę wrażenia przywódcy, którego ojczyzna jest w niebezpieczeństwie i który zdecydowany jest rozkazywać, narzucać swą wolę, wymagać. Narzeka na sojuszników, na łączność, na tyły; uważa, że jedynie interwencja wojsk alianckich zapewnić może zbawienie. Nie dowodzi on jednak w sensie, w jakim nauczył mnie Pan nadawać znaczenie temu słowu; brak tu jest stanowczych rozkazów, kontroli, dyscypliny. [...]
Jest bardzo przywiązany do swego posłannictwa wojskowego i nigdy nie zgodzi się z misji tej zrezygnować.
Warszawa, 28 lipca
Jacques Weygand, Weygand. Mój ojciec, „Zeszyty Historyczne”, z. 19, Paryż 1971.
Walka o przeprawę pod Czurowicami. 2 brygada wykrwawia się na oczach Budionnego. Cały batalion piechoty w ranach, prawie do szczętu rozbity. Polacy siedzą w starych, oszańcowanych okopach. Nie udało się naszym. Czy opór Polaków krzepnie? [...]
Rozkaz Budionnego. Czwarty raz pozwoliliśmy wymknąć się przeciwnikowi, pod Brodami był już otoczony. [...]
Starcza nam sił na manewry, na branie w cęgi Polaków, ale siły w garści właściwie nie mamy, są w stanie się przebić, Budionny rozsierdzony [...].
Chotyń, 28 lipca
Izaak Babel, Dziennik 1920, przeł. i wstępem opatrzył Jerzy Pomianowski, Warszawa 1990.
Waleczna Armia Czerwona [...] wkroczyła na terytorium Polski jako czynny współbojownik w walce proletariatu polskiego z pańskim i burżuazyjnym ciemiężcą.
Wyrażając na Wasze ręce całej robotniczo-chłopskiej Rosji głęboką wdzięczność za tę skuteczną pomoc, uważam za swój obowiązek poinformować Was, że do kierowania pracami na terytorium wyzwolonym od panów utworzono Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski pod przewodnictwem tow. Juliana Marchlewskiego przy udziale członków Komitetu tow. tow. Feliksa Dzierżyńskiego, Feliksa Kona, Edwarda Próchniaka i Józefa Unszlichta.
Kierując się przykładem i doświadczeniem Czerwonej Rosji, mamy nadzieję w najbliższym czasie doprowadzić szczęśliwie do końca sprawę wyzwolenia robotniczo-chłopskiej Polski i zatknąć Czerwony Sztandar rewolucji nad najbliższą Rosji twierdzą imperializmu i reakcji.
30 lipca
Archiwum Akt Nowych, Tymczasowy Komitet Rewolucyjny, 168/I-5, 168/I-9.
Komitet Tymczasowy, ujmując rządy w swe ręce, stawia sobie za zadanie:
Aż do chwili utworzenia stałego rządu robotniczo-włościańskiego w Polsce kłaść podwaliny pod przyszły ustrój sowiecki Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad. W tym celu Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski:
a) pozbawia władzy dotychczasowy rząd szlachecko-burżuazyjny,
b) odbudowuje i na nowo organizuje komitety fabryczne w miastach i folwarczne na wsi,
c) powołuje do życia miejscowe komitety rewolucyjne,
d) ogłasza na własność narodu fabryki, majątki ziemskie oraz lasy i oddaje je pod zarząd komitetów robotniczych miejskich i wiejskich,
e) gwarantuje nietykalność ziemi włościan,
f) powołuje do życia organy bezpieczeństwa, gospodarcze i aprowizacyjne,
g) gwarantuje obywatelom lojalnie wykonującym rozkazy i polecenia władz rewolucyjnych zupełne bezpieczeństwo.
30 lipca
Archiwum Akt Nowych, Tymczasowy Komitet Rewolucyjny, 168/I-5, 168/I-9.
Jeśli Rosja bolszewicka będzie kontynuować ofensywę, nasze wysiłki zmierzające do ocalenia Polski zapewne spełzną na niczym. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by uzyskać dla niej przyzwoite warunki; musimy uznać, że spotkał ją los, który sama sobie wybrała wbrew naszym ostrzeżeniom; musimy poprawić stosunki z Niemcami, a przez Niemcy z Rosją.
31 lipca
Norman Davies, Orzeł biały, czerwona gwiazda, Kraków 1997.
Podczas odwrotu w niektóre dni pokonywaliśmy kilka kilometrów w ciągłej strzelaninie [...].
Nasze okopy robiliśmy w pośpiechu, trudno się było w nich poruszać pod ostrzałem. Kiedy nasza sytuacja zdawała się krytyczna, usłyszeliśmy serię wystrzałów z karabinów maszynowych 41 pułku. Dzięki tej kanonadzie wszystko się odwróciło. [...] Straty wroga były bardzo duże, my straciliśmy kilku żołnierzy. Na pobojowisku leżały plecaki, w których znajdowały się różne zdobycze: jedwabne materiały, damskie chusty, zegarki, pierścionki i tym podobne dobra, poza tym suchy prowiant — mąka, kasza oraz inne wiktuały. Niestety, wszystko razem się wymieszało. Najchętniej każdy z nas wybierał żywność, ale okazało się to niestrawne. Osobiście obawiałem się, że zjem pierścionek, zegarek albo jakiś inny drobny przedmiot. Dziwne zjawisko: nikt z nas nie interesował się tymi przedmiotami. Obojętnie patrzyliśmy na złoto i wszelkie dobra materialne. Każdy myślał, jak uratować swoje życie.
[...] Rosjanie po tym starciu cofnęli się i nie atakowali już tak natarczywie. [...]
Po wyjściu z Białegostoku cieszyliśmy się większą swobodą, ponieważ Rosjanie zatrzymali się na dłużej. Dopiero trzeciego dnia wieczorem przyszedł rozkaz, że do rana musimy przeprawić się po moście na drugą stronę Bugu, a do rzeki było jeszcze 40 kilometrów. Nieprzyjaciel starał się za wszelką cenę odciąć nas od dostępu do mostu. Otrzymaliśmy rozkaz porzucenia wszelkich zbędnych bagaży, z wyjątkiem karabinu, amunicji i łopatki.
Przez całą noc uciekaliśmy biegiem. Kiedy nad ranem znaleźliśmy się w pobliżu przeprawy, nieprzyjaciel zdążył już ustawić stanowiska karabinów maszynowych. Rosjanie zaczęli nas ostrzeliwać, ale szybko zorientowaliśmy się, że jest to niewielka grupa żołnierzy, która nie miała odwagi przejść na drugą stronę rzeki, aby zamknąć nam drogę. Pod ostrzałem przebiegaliśmy po moście na drugi brzeg. [...] Wzdłuż rzeki stworzyliśmy linię obronną i silnym ogniem karabinowym osłanialiśmy pozostałych. [...] Po przejściu ostatnich oddziałów most został wysadzony, dzięki czemu przynajmniej na krótko oderwaliśmy się od przeciwnika. Odgrodzeni rzeką, poczuliśmy się mniej zagrożeni, mieliśmy też przed sobą Warszawę, i to wszystko spowodowało, że ponownie wstąpił w nas duch walki.
Naprzeciwko nas wyjechały „chrzestne matki”. [...] Każdy żołnierz otrzymał od nich paczkę z zawartością: 100 sztuk papierosów, czysta bielizna, ręcznik, mydło, skarpety, słodycze, chleb, puszka konserw, karty pocztowe i ołówek. Można więc było napisać do domu list. [...]
Od trzech miesięcy mogliśmy po raz pierwszy zmienić bieliznę. Ta, którą nosiliśmy, była sztywna z brudu, potu i krwi, gdyż plecy stanowiły jedną wielką ranę od noszenia plecaka i gryzienia wszy. Po umyciu się i założeniu czystej bielizny, a przede wszystkim pozbyciu się setek „lokatorów”, każdy poczuł się jak nowo narodzony. Dalej szliśmy już bardziej swobodnie, a po minięciu Radzymina znaleźliśmy się w okolicach Warszawy. I tu nastąpiło dziwne zjawisko. W batalionie, zdziesiątkowanym i wyniszczonym, nastąpiło kompletne rozprężenie i zanik ducha bojowego. O ile wcześniej przytłaczał nas napór nieprzyjaciela i wydawało się, że nie ma już wyjścia, o tyle teraz wprost przeciwnie — wróg był dość daleko, a większość marzyła o jednym: byle do Wisły, karabin w rzekę i do domu.
Chotomów, 1 sierpnia
Jan Ziółek, Moja wojna z bolszewikami 1919-1920, Lublin 2004.
Rząd ten, który powstał wśród niesłychanie ciężkiego położenia, w jakim się znalazło państwo polskie, nie jest może w całości wyrazem woli całego społeczeństwa, nie jest ostatnim wyrazem demokracji tych ziem i ludności, na których państwo polskie musi i powinno być zbudowane i na których oprze swój byt w przeszłości. Zrobiło się to, co można było zrobić. Idzie o to, aby obronić granice i utrwalić byt Rzeczypospolitej. [...]
Trzeba się na ciężką walkę przygotować, trzeba sobie uprzytomnić położenie i nawet w tym ciężkim położeniu szukać ratunku. Nie mówię tego, aby szerzyć zwątpienie, ale aby zwiększyć wysiłek. Jeżeli idzie o tę ziemię, którą najwięcej kochamy, którzy stąd pochodzimy, a specjalnie, jeżeli chodzi o Lwów i z nim silnie związaną nie tylko Galicję Wschodnią, ale i Polskę całą, to przyjmijcie Panowie zgodne pragnienie i życzenie rządu zrobienia wszystkiego, co tylko będzie w jego mocy, aby wroga nie tylko od Lwowa, ale od granic tego kraju jak najdalej odsunąć.
Lwów, 3 sierpnia
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Tylko Francuzi nie tracą otuchy i wierzą w możliwość zmian na naszą korzyść — byle się front utrzymał. Długie miałem w ostatnich dniach rozmowy z panem de Soussay, obecnym chargé d'affaires francuskim, który odczytuje mi nieraz szyfrowe telegramy, otrzymane z Francji o sytuacji w Polsce. [...] Niedawno przeczytał mi p. de Soussay telegram szyfrowy, z którego wynika, że angielska misja w Warszawie wydała wreszcie opinię o „konieczności pomocy czynnej” i prosiła o aprobatę na projekt pozostawienia w Polsce gen. Weyganda. Jeszcze są pewne trudności — mówił mi chargé d'affaires francuski — z polskiej podobno i angielskiej strony, ale nie wątpię, dodał, że dziś, kiedy grozi zajęcie Warszawy, zdecyduje się Anglia, jeżeli nie na zerwanie układów, to przynajmniej na energiczniejszy krok dyplomatyczny. [...]
Angielski chargé d'affaires dużo większą zachowuje wobec mnie rezerwę, co jest zupełnie naturalne, uderza w nim jednakowoż chwiejność i brak pewności siebie, której dawniej nie objawiał. [...]
Zarówno Anglik, jak i Francuz zaznaczają, iż brak zaufania do sił Polski, której położenie geograficzne tak ją czyni zależną od sąsiadów, jest w dużej mierze przyczyną niezdecydowanej polityki Zachodu. P. de Soussay, który jest szczerszy od Anglika, mówił mi ponadto, że we Francji dużą gra rolę wątpliwość, czy Polska — niezależnie od trudności, wynikających z jej położenia geograficznego — potrafi dać dla Francji dostateczne rękojmie na przyszłość — czy kraj [...] podoła wielkim zadaniom, jakie go czekają, inaczej mówiąc, czy warci jesteśmy tak wysokiej stawki, jaką byłoby niewątpliwie dla Francji engagement á fond contre la Russie [pełne zaangażowanie się przeciwko Rosji].
Zapewniać nie potrzebuję, że wszelkich możliwych używam argumentów, aby przekonać przedstawicieli Zachodu o naszej sile i żywotności, wskazując równocześnie na błędy popełnione w sprawie polskiej przez rządy Anglii i Francji.
Sztokholm, 4 sierpnia
Instytut Polski i Muzeum im. Gen. Sikorskiego, A.12P.3/4.
Było około północy. Otrzymuję meldunek od oddziałów straży przedniej, że w Krymnie miejscowy wojenny komitet rewolucyjny przygotował się, aby nas przyjąć chlebem i solą. [...] I oto, gdy wjechaliśmy na rynek Krymna, tuż obok drewnianego krzyża ustawiła się delegacja złożona z prezesa rewkomu, jego zastępcy i kilkuset miejscowych obywateli. Oczywiście, wszyscy byli prawie bez wyjątku „kruczowłosi”, z orlimi nosami. Prezes rewkomu trzymał jakąś tacę, a na niej chleb. Podając mi ten dar [...], witał „nasze” wojska jako zwycięską armię Trockiego, która niesie wyzwolenie masie pracującej całego świata. Składając hołd, oddaje chleb, którego, jak oświadczył, wojska rewolucyjne będą miały pod dostatkiem na ziemiach „białej Polski”. Wreszcie szczegółowo poinformował nas o sytuacji: już w panicznym strachu uciekły reakcyjne wojska „bandyty” Piłsudskiego [...]. Mówił dalej, że zamordowali oni kilku „bandyckich” żołnierzy z „białej, polskiej armii”. [...] Musieliśmy towarzyszowi prezesowi i towarzyszom natychmiast „podziękować”. A ze względu na konieczność zachowania za wszelką cenę ciszy, ponieważ w pobliżu nas znajdowała się regularna armia bolszewicka, postanowiliśmy uderzyć na tę bandę białą bronią. Prezes rewkomu przypłacił swoją wiernopoddańczość śmiercią przez powieszenie.
4 sierpnia
Stanisław Lis-Błoński, Bałachowcy, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 15545/II.
Kochani Rodzice! Jestem w tej chwili tak zmęczony, że nie mogę bardzo myśli zebrać — nie wiem, od czego zacząć — tyle nocy nieprzespanych, ciągle ten huk i terkot.
Wyglądamy wszyscy jak prorocy — wychudli, obrośnięci, niewyspani. [...] Ludzie giną jak muchy. [...]
Mój bezpośredni dowódca pchor. Bogusławski, urwał mu granat stopę, w dwa dni umarł na zakażenie. Ten sam granat rozerwał por. Mazarakiego i dwóch wachmistrzów oraz dwa konie — o sto kroków ode mnie, proszę sobie wystawić zamieszanie w kolumnie, gęsty las, pośpieszny odwrót — piekło — trzymam kurczowo lancę i mówię sobie, mnie psiekrwie nie potrafią trafić; dotąd się sprawdza. Nigdy nie był człowiek tak pesymistycznie nastrojony. Ta obecna walka taka zacięta, tak każdy mostek, każdą wioskę drogo trzeba zdobywać i stratami opłacać. [...]
Ot, obrazek zaciętości — zdobywamy Łopatyn o godzinie jedenastej w nocy — rozkwaterowani zasypiamy, konie rozsiodłane — naraz odzywa się z dziesięć kulomiotów ze wszystkich stron, z każdego ogródka strzały, ledwie że prawie bez strat wycofaliśmy się — całą noc staliśmy w ławach naokoło miasta gotowi do szarży, a później do południa znowu zdobywaliśmy ten sam Łopatyn — od południa przez trzy godziny w pieszym szyku zdobywaliśmy most na Styrze — trzy razy mieliśmy most w rękach i dopiero za czwartym na stałe — eo ipso całą noc w pogotowiu, aby go utrzymać itd., itd. I tak co dzień, co dzień. Co dzień po kilku ubywa z szeregu. Każą iść konie czyścić.
Las pod Brodami, 5 sierpnia
„Przegląd Kawalerii i Broni Pancernej” nr 59, 1970.
Na jakie cztery wiorsty przed Ostrowią zatrzymaliśmy się w lesie na obiad. Wtem na przodzie wybuchła straszliwa strzelanina karabinów ręcznych i maszynowych. [...] Ruszyliśmy szosą, na której panowało jakieś krwawe piekło. Zjechaliśmy potem na prawą stronę i zaczęliśmy bić bez wytchnienia z leśnej polany. [...] Kule gwizdały i postukiwały w pnie wokół nas, że aż porucznik kulił się za tarczą. Piechota uciekała poza działo z granatami w rękach albo strzelając nam nad głowami. Nagle rozległ się przeraźliwy wrzask: „Hurra!”. To major Walter konno poprowadził do kontrataku swój pułk. W mig cała polana i szosa przed nami opustoszała, co żyło bowiem, ruszyło w wytworzoną przez niego wyrwę. [...] Nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę nasi się przebili. Na szosie nie było żywego ducha. Leżały tam tylko wozy z pozabijanymi końmi i trupy naszych żołnierzy wśród krwawego śmietnika szarpi, bandaży, części oporządzenia i kałuż krwi. Widziałem z bliska trzech: dwóch miało przestrzelone głowy, a trzeci serce. Jednego z nich śmierć zaskoczyła, gdy nabierał menażką wody z kałuży. Posuwaliśmy się wolno, gdy na wzgórzach przed nami ukazały się jakieś masy piechoty. Stanęliśmy niepewni. W tej chwili z krzaków przydrożnych wylazł jakiś piechur, spojrzał na tyralierę przerażonym wzrokiem i wrzasnął: „Jak rany boskie, bolszewicy!”.
[...] Nastawiliśmy celownik na 2500 i zaczęliśmy bić wprost. Pierwszy szrapnel pękł nad tyralierą, od następnego granatu jednak zrobiła się w niej wyrwa, a jeden bolszewik zawisł wysoko w powietrzu. Wtedy jego towarzysze rzucili się do ucieczki. Biliśmy do nich, dopóki nam starczyło szrapneli. Potem ruszyliśmy kłusem do Ostrowia. [...] W mieście wybuchła strzelanina. [...] Z domu naprzeciw wyleciał oknem z pierwszego piętra trup jakiegoś czerwonego oficera w brunatnym ubraniu. Podobno został on zakłuty bagnetami przez naszą piechotę. Gdy leżał w rynsztoku, podbiegł do niego jakiś pies bezpański i zaczął zlizywać krew.
5 sierpnia
Stanisław Rembek, Dzienniki. Rok 1920 i okolice, Warszawa 1997.
Wczoraj wieczorem, po nieudanym ataku bolszewickim, komisarz czerwony przemawiał z drugiej strony rzeki do naszych żołnierzy. Mówił mniej więcej, co następuje:
„Towarzysze, nie słuchajcie waszych oficerów, powieście ich za genitalia na pobliskim drzewie; my wam niesiemy wolność prawdziwą, zrobimy was panami. Ci, co wam dotąd rozkazywali, będą musieli was słuchać.
Niesiemy wam wolność! Będziecie mieli raj na ziemi. Macie dziś chleb biały (były to keksy amerykańskie, które raz po raz dostawaliśmy), ale to nie wasz chleb; my mamy czarny chleb, lecz nasz własny.
Usłuchajcie mnie, a będzie wam dobrze w sowieckiej Polsce. Zresztą, wy i tak nas nie wstrzymacie. Wolności, którą Polsce niesiemy, nikt nie jest w stanie zatrzymać... Za dziesięć dni najpóźniej będziemy w Warszawie.”
Natalin nad Bugiem, 6 sierpnia
Tadeusz Pietrykowski, Odwrót... Garść wspomnień i obrazków wojennych z czasu walk bolszewickich 1920 r. na podstawie pamiętnika adiutanta 67 pp (9 pułku strzelców wielkopolskich), z cyklu Boje polskie, tom XII, Poznań 1926.
W Beresteczku leżały setki rannych w większości z 8. pułku ułanów. Szesnaście podwód wiozło nas kilkudziesięciu w kierunku Horochowa. [...] Skierowali nas do szpitala, gdzie lekarz odmówił przyjęcia. Woźnica, wściekły, około północy wywiózł nas z powrotem za wieś i tam brutalnie wyrzucił do rowu. Nie mogłem nic mówić, bo zupełnie straciłem głos.
Z rowu wyciągnął mnie jakiś cywil i położył w sieni najbliższej chałupy. Nastała piekielna noc: przyszła stara baba i okradła mnie z medalika i ściągnęła sygnet. Dawałem jej znaki ręką, by dała mi z beczki wody; odeszła, a ja straciłem przytomność, a może zasnąłem. Zbudził mnie huk broni palnej. Francuzi na nie osiodłanych koniach uciekali; sztab uciekał; chałupy w ogniu. Wywlokłem się przed chałupę; jakiś szwadron ruszył do szarży, a piechota się cofała. Na to wszystko od strony nieprzyjaciela wpadła kolumna samochodowa lotnicza w mundurach hallerowskich. Dowódca tej kolumny zatrzymał ją pod ogniem i kazał zbierać rannych. Jego żołnierze chcieli dalej jechać, ale on z rewolwerem w ręku zmusił do załadowania nas. Wrzucono mnie na ciężarówkę z bombami oraz innego oficera z drugiego rowu, który krótko potem zmarł. Po kilku godzinach jazdy jeden samochód był niezdolny do jazdy; wrzucono dużo bomb do wody, a samochód spalono. Ja musiałem asystować przy spisywaniu protokołu i stąd pamiętam nazwisko dzielnego dowódcy kolumny, por. lotnika Golikowskiego... Według późniejszych informacji, wszystkich pozostawionych w Horochowie rannych bolszewicy wymordowali.
7 sierpnia
Kornel Krzeczunowicz, Ułani księcia Józefa. Historia 8 pułku ułanów ks. Józefa Poniatowskiego 1784-1945, Londyn 1960.
Wojska nasze od dwóch miesięcy są bez przerwy w ogniu. Co dzień odsyłamy 500–600 rannych i chorych. Dowodzi to, jak zacięte są walki. Gorszymi od walk są szalone zmęczenie i wyczerpanie. Dochodzi tu do tego, że żołnierz woli spać pod ogniem granatów niż odejść parę kilometrów dalej, bo już nie ma sił nawet wycofać się.
Łuków, 7 sierpnia
Stanisław Rostworowski, Listy z wojny polsko-bolszewickiej 1918-1920, wyb. i oprac. Stanisław J. Rostworowski, Warszawa 1995.
Przyjechał do mnie konno młody Żydek z Małkini, przedstawił mi się jako żandarm bolszewicki i rozkazał mi zwołać natychmiast zebranie gromadzkie w celu wyboru członków „sowietu” wiejskiego. Na przewodniczącego „sowietu” powołano mnie, a na sekretarza zaś jednego z sąsiadów, nie umiejącego wcale pisać.
Nazajutrz rano ten sam Żydek przywiózł mi rozkaz stawienia się w rewkomie gminnym. Udałem się więc do Małkini, gdzie w plebanii urzędował rewkom. [...]
Prezesem rewkomu małkińskiego — którego zadaniem było organizowanie ustroju bolszewickiego w najbliższej okolicy — był towariszcz Borysow, nieokrzesany Moskal [...]. Przyjął nas leżąc na księżej kanapie, w brudnej rubaszce i jakichś chodakach na nogach, a jak mi się zdawało — był nawet pijany. Zagaił zebranie — mające charakter jakiegoś kursu — stwierdzając, że my jako prezesi „sowietów” wiejskich, obdarzeni zaufaniem naszych wyborców i takimże zaufaniem rządu rewolucyjnego, powinniśmy współpracować z tym rządem nad ugruntowaniem sowieckiej władzy i idei komunistycznej w naszych wioskach [...]. Dłuższe przemówienie wygłosił inny towariszcz o haczykowatym nosie i całym wyglądem przypominający Żyda-litwaka. Mówił po rosyjsku długo i przekonująco na temat idei Marksa, Lenina, Dzierżyńskiego i innych bohaterów komunizmu. Gdy ten „apostoł” komunizmu skończył, Borysow zwrócił się do nas z zapytaniem: „Nu kak, poniali towariszczi?”. Spojrzeliśmy tylko po sobie i zapanowało milczenie. Wreszcie odezwałem się w imieniu wszystkich obecnych po rosyjsku: „Nie ze wszystkim towarzyszu! Bo nie wszyscy rozumieją doskonale język rosyjski, zresztą są to dla nas rzeczy nowe, które wymagają szczegółowych i kilkakrotnych wyjaśnień”.
Piecki, 9 sierpnia
Pamiętniki chłopów, seria druga, Warszawa 1936.
Twarz Piłsudskiego była strasznie wymizerowana i zmęczona, a oczy płonęły złowrogo. Widziałem przed sobą i czułem całym jestestwem tak wytężone skupienie ducha człowieka przed nieznanym jutrem, jakby to był duch Polski przed wyrocznym progiem, za którym albo zwycięstwo-życie, albo porażka-śmierć. Już nie pamiętałem, że stoję przed Naczelnikiem Państwa, Naczelnym Wodzem, Piłsudskim: widziałem przed sobą tylko człowieka w chwili zaświatowego, nietutejszego natężenia woli wielkiego ducha, który był duchem narodu. Zbliżyłem się i najbardziej, i najzwyklej po synowsku mocno uściskałem ramiona mojego wysokiego zwierzchnika, a ten mój odruch, najzupełniej wykraczający poza wszelką etykietę i do niczego przepisowego niepodobny, widocznie rozładował w nim napięcie i koncentrację złej aury. Piłsudski, odpowiadając mocnym uściskiem, ostro zapytał:
— No... i co myślicie? Zatrzymamy?
— Wierzę, jak w Boga, że tu się skończą!
[...]
Pożegnał jak syna, a na dowód, że potrafiłem go rozchmurzyć, uśmiechnął się i po swojemu zażartował:
— Nu, tak doswidańja [No, więc do widzenia].
— Doswidańja w iskonno ruskom gorodie Wilnie [Do widzenia w prawdziwie rosyjskim mieście Wilnie] — odpowiedziałem tym samym tonem.
Piłsudski mściwie się zaśmiał.
Warszawa, 11 sierpnia
Karol Wędziagolski, Pamiętniki, Londyn 1972.
12 sierpnia wieczorem wyjechałem z Warszawy. [...] Po przybyciu do Puław, jako do swojej kwatery, i rozejrzeniu się w sytuacji skonstatowałem od razu kilka rzeczy. Przede wszystkim, że stan moralny wszystkich dywizji, a było ich zebranych cztery, nie był tak zły, jak poprzednio przypuszczałem. I chociaż właśnie przed moim przyjazdem jedna z dywizji, mianowicie 21, starym, nabytym już przez miesiąc zwyczajem, ni stąd ni zowąd pod naciskiem niewielkiej grupki nieprzyjaciela ustąpiła z przedmieścia na Wieprzu — z Kocka, który nakazano jej trzymać — to nie sądziłem, by ten trudny przełom moralny, którego po długim odwrocie wymaga kontratak, był niemożliwy do wykonania. [...]
Oprócz tego zaobserwowałem niesłychane wprost braki w wyekwipowaniu i umundurowaniu żołnierzy. Takich dziadów, jak ich nazywałem, dotąd w ciągu całej wojny nie widziałem.
Puławy, 12 sierpnia
Józef Piłsudski, Rok 1920 / Michaił Tuchaczewski, Pochód za Wisłę, Łódź 1989.
12 sierpnia nasz radio-wywiad przejął wielostronicowy szyfrowy telegram 16 Armii bolszewickiej. Był to rozkaz operacyjny, przy tym musiał być ważny, skoro użyto do jego przekazania nowego szyfru.
Możecie sobie wyobrazić, z jakim napięciem zabraliśmy się do roboty. Szczęśliwie w niespełna godzinę szyfr zaczął się rozwiązywać. Jeszcze depesza ta nie była w pełni odczytana, gdy już wiedzieliśmy z fragmentów, że jest to wielki rozkaz o decydującym natarciu na samą Warszawę. Każda minuta stawała się droga, lecz otuchy dodawały nam krótkie radio-depesze wysyłane przez sztaby dywizji bolszewickich, żądające powtórzenia rozkazu, gdyż przeszkody atmosferyczne poczyniły im luki w odbiorze tak długiego tekstu.
Nasz radio-wywiad przejął ten rozkaz w całości, więc szyfr „rozwiązywał się” u nas tymczasem nadal bez przeszkód.
Bolszewicy byli tak pewni powodzenia, że punkt czwarty tego dramatycznego rozkazu polecał: 27 Dywizja Strzelców ma wykonać główne uderzenie, przeprawić się w rejonie przedmieścia Pragi na drugi brzeg Wisły i zająć Warszawę. Wiedzieliśmy już przedtem, że ta dywizja otrzymała świeże uzupełnienia z Rosji, była specjalnie wzmocniona i liczyła ponad 13 tysięcy strzelców.
Jeszcze gorączkowo kończyliśmy „rozwiązywanie” szyfru, lecz już podaliśmy jego zasadniczą treść do Belwederu, zapytując, czy mamy go przetłumaczyć. Marszałek Piłsudski zadowolił się jednak tekstem rosyjskim i wyraził zadowolenie z zamiarów przeciwnika, gdyż chodziło właśnie o to, by jak najbardziej związać bolszewików na froncie warszawskim.
Powstało wówczas nowe zagadnienie: czy należy pozwolić bolszewikom na porozumiewanie się przez radio, czy też pogłębić chaos w ich szeregach przez uniemożliwienie im łączności radiowej. Sztab nasz zadecydował: uniemożliwić bolszewikom łączność radiową przez 48 godzin od chwili naszego uderzenia. Marszałkowi chodziło teraz tylko o to, by bolszewicy nie zmienili za wcześnie swego pierwotnego planu. Cały nasz aparat musieliśmy przestawić na to nowe wówczas w technice wojennej zadanie.
W sekcji radio-łączności zawrzała robota i plan przygotowany przez pułkownika Jawora okazał się tak sprawny, że przez te dwie krytyczne doby cały front Tuchaczewskiego nie był w stanie nadać czy odebrać ani jednej depeszy radiowej. Nasz podsłuch znając na pamięć fale i sygnały wywoławcze wszystkich stacji bolszewickich, pozwalał im tylko wywoływać siebie nawzajem i nawiązywać łączność. Lecz z chwilą, gdy tylko rozpoczynali nadawanie depesz, nasze stacje nadawcze rozpoczynały zagłuszanie na tej samej fali [czytaniem fragmentów Biblii].
Warszawa, 12 sierpnia
„Związek Łącznościowców. Komunikat 2001”, Londyn 2001.
Na zajmowanych obecnie pozycjach każdy dowódca wytrwać musi do ostatniego człowieka, chociażby chwilowo był otoczony ze wszystkich stron, jeżeli nie otrzyma rozkazu cofnięcia się. [...] Zaznaczam — że rozstrzeliwując szeregowych za ucieczkę z pola bitwy — tym bardziej nie cofnę się przed stosowaniem kary śmierci w stosunku do oficerów, którzy ponoszą pełną odpowiedzialność za stosunki w podległych im oddziałach.
Na odcinku 5 Armii rozgrywają się losy Warszawy i losy Polski. Nie dopuszczę do tego, by lekkomyślność czy bezmyślność niektórych oficerów zgubiła Ojczyznę. Złych żołnierzy usunę bezwzględnie, z dobrymi wytrwam na stanowisku i zwyciężę.
Nad Wkrą, 13 sierpnia
Bitwa Warszawska. Dokumenty operacyjne. Część I (13-17 VIII), red. Marek Tarczyński, Warszawa 1995.
Trzynastego wieczorem dostała się w moje ręce polska mapa, zdobyta podczas wzięcia do niewoli jakiegoś inżyniera wojennego. [...] Dane, sądząc z notatek, były z godziny dwunastej 13 sierpnia! Prześledziłem szczegółowo mapę i, oceniwszy sytuację, zdecydowałem się na bezpośrednią rozmowę telegraficzną z dowódcą armii. Opisałem mu dokładnie sytuację i warunki, w jakich jesteśmy zmuszeni się bić. Bez względu na rozmiar sukcesu, jaki osiągnęliśmy, doszedłem do wniosku, że nie poprawimy sytuacji i, co najgorsze, w ciągu najbliższych dni nie możemy liczyć na realne wsparcie polskich mas robotniczo-chłopskich, które w znaczącej liczbie weszły do oddziałów przeciwnika jako uzupełnienia ochotnicze. Zaproponowałem wycofanie się do linii Bugu. Dowódca armii był oszołomiony taką propozycją i żeby się upewnić, czy nie oszalałem, zapytał, co według mnie można byłoby tym osiągnąć.
Moja odpowiedź sprowadzała się do tego, że lepiej byłoby, aby spod Warszawy odeszła armia nierozbita, niż miałaby się wycofywać zmuszona przez przeciwnika. Dowódca, po krótkim zastanowieniu, podtrzymał rozkaz o natarciu.
Pod Radzyminem, 13 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Wyruszyliśmy do Radzymina. Zatrzymaliśmy się w niewielkim lasku pod miastem. [...] Odczytany został apel do wojska Naczelnego Wodza. Kończył się słowami: „co wybieramy, niewolę czy zwycięstwo?”. Żołnierze zacisnęli karabiny w dłoniach i rozległ się potężny okrzyk: „Zwycięstwo do ostatniej kropli krwi!”. [...]
Do Radzymina weszliśmy po południu. Wojska rosyjskie przed naszym przyjściem opuściły miasto. Widoczne były ślady zniszczenia — powybijane szyby, wyrąbane drzwi, meble powyrzucane na ulicę. W wielu mieszkaniach widzieliśmy pomordowane kobiety. [...]
Zajęliśmy pozycje za murem cmentarza i stamtąd tyralierą pobiegliśmy do okopów [...]. Gdy pojawiliśmy się na otwartej przestrzeni, zrobiło się istne piekło. Zaczęła strzelać artyleria, ogień otworzyły karabiny maszynowe i ręczne. [...] Czołgaliśmy się trzymając głowy przy ziemi. [...] Poderwaliśmy się na nogi około 50 metrów przed okopami. Kiedy wskakiwałem do przygotowanego rowu, kula karabinowa uderzyła w ścianę, wyprzedzając mnie o ułamek sekundy. Opatrzność nade mną czuwała.
Radzymin, 14 sierpnia
Jan Ziółek, Moja wojna z bolszewikami 1919–1920, Lublin 2004.
14 sierpnia o świcie rozległy się pojedyncze strzały z karabinu. U nas ogłoszono alarm. Kazano natychmiast powstać, znaki ochotnicze pozrywać i zniszczyć swoje dokumenty. Strzelanina wzmogła się. Lecące w naszym kierunku kule brzęczały jak roje pszczół. [...]
Posuwając się naprzód wśród gradu brzęczących kul pojedynczymi skokami, zobaczyliśmy przed sobą szybko biegnących do nas żołnierzy. Sądząc, że to bolszewicy, zaczęliśmy do nich strzelać. [...] Jak się okazało, byli to żołnierze z 13 pułku piechoty, których bolszewicy wyparli z okopów. Żołnierze ci włączyli się do naszej tyraliery. [...]
Gdy doszliśmy, czołgając się, do wschodniego krańca wsi Ossów, przez kilkanaście godzin pozostawaliśmy przykuci do ziemi. [...] Silny, nieustający ogień nieprzyjaciela z karabinów maszynowych wyrządził u nas duże straty. Było dużo zabitych, dały się słyszeć przeraźliwe jęki żołnierzy i wołanie o pomoc. [...]
Tego pierwszego piekła wojny nigdy nie zapomnę. [...] Kto nie był na wojnie, nigdy nie będzie wiedział, czym ona jest.
Ossów, 14 sierpnia
Józef Drążkiewicz, Pod Ossowem i Tarnopolem, w: Wspomnienia sierpczan 1900-1950, red. Jan Burakowski, Sierpc 1998.
Głucha cisza zalegała ulice Warszawy 14 sierpnia, kiedy polska delegacja pokojowa opuszczała w kilkunastu autach o godzinie czwartej rano ulicę Miodową, gdzie mieściło się Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Miasto jeszcze spało, mimo że z dala dochodziły głuche odgłosy strzałów armatnich. [...] Zbliżając się do frontu, który znajdował się o 25 kilometrów od centrum Warszawy, spotkaliśmy oficera sztabu i kilku jeźdźców, którzy nas mieli odprowadzić aż do placówek bolszewickich. Na czele jechał autem major Stamirowski z białą chorągwią, za nim cała kolumna automobilów delegacji. [...] Nagle na horyzoncie w świetle wschodzącego słońca zamajaczyły sylwetki kilku jeźdźców i pieszych. Po kilku minutach znaleźliśmy się oko w oko z bolszewikami. Przyjęli nas przedstawiciele rządu bolszewickiego: Mulin, Reinhold i Pikiel. W jakimś chłopskim sadzie, pozbawionym owoców, nastąpiło sprawdzenie legitymacji wszystkich delegatów i personelu pomocniczego. Potem ruszyliśmy naprzód. Prowadził nas przeraźliwie czerwony automobil komisarzy bolszewickich, za nim szła kolumna aut polskich. Po drodze spotykaliśmy oddziały wojsk bolszewickich, ciągnących na Warszawę. Pożałowania godny widok: czarni od pyłu, zmęczeni, wychudzeni, ubrani w nędzne mundury, wielu boso, bez karabinów, a tylko z kijami, bo karabiny mieli dostać dopiero po... zabitych.
Pod Warszawą, 14 sierpnia
Jan Dąbski, Pokój ryski. Wspomnienia, pertraktacje, tajne układy z Joffem, listy, Warszawa 1931.
W piękny świąteczny dzień (święto Matki Boskiej) pojechałam na Ochotę, by odwiedzić moją bratową [...]. Kiedy wracając szłam do przystanku tramwajowego, zaskoczył mnie widok, który zatrzymał mnie w przerażeniu na miejscu: ulicą Grójecką ciągnęły z Warszawy ciężkie armaty i skrzynie z amunicją.
Co to ma znaczyć? Czyżby zamierzano oddać Warszawę? Z trudem powlokłam się dalej. A przejeżdżając tramwajem przez żydowską dzielnicę, ze zgrozą i gniewem patrzyłam na tłumy Żydów, rozprawiających w podnieceniu, nie maskujących bynajmniej radości. Od placu Zygmunta do Ordynackiej poszłam pieszo. Krakowskie Przedmieście było, jak zwykle w świąteczne popołudnie, pełne spacerowiczów — strojnych, spokojnych, wesołych. [...]
Mąż mój, który od robót fortyfikacyjnych wrócił później niż ja z Ochoty, powiedział, że pierwszą linię obronną na Grochowie obsadziła Legia Kobieca, a w zestawieniu z tym widok rozbawionej publiki na Krakowskim Przedmieściu zrobił na nim podobne wrażenie, jakiego ja doznałam.
Czy taka postawa Warszawy, a raczej „Warszawki”, oznaczała lekkomyślność lub obojętność? Sądzę, że nie, że „ulica” nie zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji.
Warszawa, 15 sierpnia
Zofia Kirkor-Kiedroniowa, Wspomnienia, t. III, Kraków 1989.
Otrzymałem z rewkomu wezwanie, by stawić się na zebranie prezesów „sowietów” wiejskich. Wybrałem się, jak przystało na prawdziwego „rewolucjonistę” boso, a ze spodni wyłaziły prawie kolana. W ten sam sposób byli ubrani prawie wszyscy obecni na zebraniu. Przyobiecany jednak prelegent nie przybył na zebranie. Borysow był dziwnie wesół, a gdy się wszyscy zebrali, rzekł triumfująco i uroczyście: „Towariszczi, Warszawa wziata!”. Ten okrzyk bolszewika zebrani przyjęli głuchym milczeniem.
[...] Urzędowa gazetka komunistycznego rządu polskiego „Czerwona Gwiazda” z datą 14 sierpnia 1920 podawała taki komunikat wojenny: „przednie straże rwącej naprzód w bojach armii czerwonej dosięgły Pragi”. [...]
Udaliśmy się potem do kościoła na nabożeństwo. Kościół był przepełniony przez stroskany tłum wiernych, bosych i przyodzianych w najlichsze codzienne szaty, co dziwne czyniło wrażenie. W kościele było wielu bolszewików, był też sam komisarz Borysow. Jedni stali w czapach, patrząc obojętnie na rozmodlony tłum, lecz byli i tacy, co modlili się żarliwie. Ile razy ksiądz odwracał się do ludu, mówiąc: „Dominus vobiscum!”, tyle razy rozlegał się w kościele głośny spazmatyczny płacz kobiet wiejskich. Wieść o zdobyciu Warszawy, widok bosego kapłana przy ołtarzu i bolszewików w czapach powodowały te jęki i płacz.
Piecki, 15 sierpnia
Pamiętniki chłopów, seria druga, Warszawa 1936.
Jest już teraz bitwa pod Warszawą. Dziś w nocy z naszych okien słychać było armaty i widać łuny. [...] Wracamy co dzień z biura w jakimś wspaniałym nastroju, mimo że miasto wygląda jak obozowisko albo targowica, pełne uchodźców, zwłaszcza ziemiańskich, pełne wozów, krów, owiec, koni, bryczek, ludzi.
Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż, tuż...
Warszawa, 15 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914-1932, Warszawa 1988.
Wyjechaliśmy z [Wiktorem] Sawinkowem [przywódcą antybolszewickiego Rosyjskiego Komitetu Politycznego w Polsce] pod front, by na własne oczy widzieć, jak wygląda wielka bitwa o wolność Polski.
Tuż za spalonymi Markami wjechaliśmy samochodem belwederskim na gorące ślady wczorajszej walki. Po drodze z pewnym zdziwieniem oglądaliśmy obok szosy szereg pozycji najcięższej artylerii, o której istnieniu nie wiedzieliśmy. Wzdłuż drogi stały spiżowe olbrzymy, ośmio- i więcej calowe potwory z zadartymi na daleki zasięg lufami. Koło nich żwawo uwijali się jacyś dziwni artylerzyści, raczej podobni do doktorów filozofii niż do ogniomistrzów, pod komendą fejerwerkerów starej rosyjskiej, niemieckiej i austriackiej armii. Strzały tych kolubryn ogłuszały do granicy wytrzymałości uszu, lecz jakże radowały nasze serca.
Pod Wyszkowem szosa wpadała w piękny sosnowy las, który wielkim łukiem przylegał do Bugu, tuż przed miastem po drugiej stronie rzeki. W Wyszkowie jeszcze nieprzyjaciel.
[...] Lawirując między rzadkimi sosnami, nadjeżdżają dwie armaty. Ustawiają się jedna za drugą w odległości stu metrów na różnych poziomach spadku leśnego wzgórza i po paru minutach otwierają ogień ze strasznie hałaśliwych gardzieli. Ta na wzgórzu usiłuje, jak się orientujemy, wymacać kulomioty. Wali w jakąś bardziej wyniosłą kamieniczkę nad rzeką, strzela trzy razy i karabiny milkną. Z kamieniczki, całkiem wypatroszonej, pozostaje kupa cegieł na ziemi i obłok kurzu w niebie. [...]
W czasie tej krótkiej wizytacji frontu, gdzie bili się Polacy z Rosjanami, uważnie obserwowałem spod oka mojego rosyjskiego przyjaciela. Musiałem stwierdzić, że nie grał ani inteligenckiej tragedii, ani dyplomatycznej komedii. Był szczerze i gorąco przejęty powodzeniem sprawy, za którą opowiedziało się jego sumienie i rozumienie. Może niejeden Polak mógłby się zawstydzić swojej powściągliwości w entuzjazmie, obserwując ogień zwycięskiego triumfu w oczach tego Rosjanina na widok pogromu jego braci.
Front pod Wyszkowem, 15 sierpnia
Karol Wędziagolski, Pamiętniki, Londyn 1972.
Z powodu dużych strat w ciągu kilku ostatnich dni pułki szybko tajały, amunicja wyczerpała się. Ludzie byli w stanie skrajnego wyczerpania. Nastąpił moment, kiedy nie tylko pojedyncze jednostki, a cała masa straciła wiarę w skuteczność walki z przeciwnikiem, wiarę w szansę na wygraną. Struna, która naprężała się od momentu sforsowania Bugu, pękła. Nocą z 15 na 16 sierpnia upewniłem się, że będziemy zmuszeni się cofnąć, my — to znaczy nie tylko nasza jedna dywizja, ale cała armia.
Pod Radzyminem, 16 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Polecono mi wyruszyć natychmiast z kompanią do Szydłowa. Szybko obliczyłem na mapie odległość. Wynosiła trzydzieści kilometrów. Zameldowałem, że na tak długi marsz brak mi paliwa. Po dwóch wypadach, które zrobiliśmy, benzyny zabraknie i czołgi staną w drodze. Zapasy benzyny zostały odcięte w Ciechanowie, nie mogę więc czołgów w danej chwili uzupełnić paliwem. Generał Krajowski w mgnieniu oka znalazł wyjście: zarekwiruje porucznik benzynę w aptekach w Mławie. Kiedy na ten genialny pomysł zapytałem, przyznam, dość bezczelnie: „Chyba do zapalniczek” — zwrócił się poirytowany do swego szefa sztabu płk. Franciszka Arciszewskiego: „Jeśli ten dowódca czołgów nie znajdzie benzyny - to go rozstrzelać”.
Nie posiadając innego wyboru, wziąłem jednego z podoficerów i dwie butelki po wódce i zacząłem rekwizycję w jednej (jedynej?) aptece w Mławie. Jak dziś pamiętam, zdobyłem niecałe pół butelki. To przeważyło szalę. Czołgi otrzymały inne zadanie.
Mława, 16 sierpnia
„Komunikat Informacyjny Broni Pancernych” nr 18, 1968.
Z brzaskiem Józef Piłsudski, wraz z najbliższym sztabem, wśród którego znajdował się gen. Leśniewski oraz ja, jako adiutant, wyruszył na linię boju w okolicy Ryk koło Puław. Pomimo naszych próśb, by się nie narażał, Piłsudski szedł pieszo w pierwszych szeregach piechoty. Na zmianę z adiutantami niosłem małą walizeczkę z orderami, którymi po boju Piłsudski natychmiast dekorował za osiągnięcia, bohaterstwo i odwagę oficerów i szeregowych. W żołnierzy wstąpił nowy duch. Gdy po krótkim, zaskakującym boju Ryki zostały zdobyte i pierwsi jeńcy wzięci do niewoli, pierwszym udekorowanym wraz ze swymi żołnierzami został płk Gustaw Paszkiewicz, dowódca jednego z poznańskich pułków piechoty.
Ryki, 16 sierpnia
Józef Godlewski, Na przełomie epok, Londyn 1978.
Jestem wśród bolszewików. Na lewo, przy moim koniu biegnie jeden, rąbię go. Przed sobą mam ich trzech. Skaczą przez rozłożysty rów i odwracają się, wytykając na mnie lufy karabinów. Zadzieram konia, wznoszę szablę i... koń rażony kulami w pierś i głowę, ja zaś strzelony z boku w lewe udo — walimy się na ziemię w rów. [...]
Jest ich trzech nade mną. Mam gołe ręce, ten z szablą rozkracza mi się nad głową i wznosi szablę do cięcia. Osłaniam głowę rękami, czekam ciosu. On szablę opuścił i prawie trącając mnie nią po nosie krzyczy: „Za czto ty wojujesz, sukinsyn, my was oswobażdat' idiom” [O co walczysz sukinsynu, my idziemy was wyzwalać]. [...] Zrozumiałem jasno, że nadeszła ostatnia moja chwila, żegnam się. [...] W chwili, kiedy bagnet miał uderzyć w sam środek piersi, zdołałem błyskawicznie skręcić się i podać pod uderzenie bok prawy osłonięty ramieniem. Bagnet, wbity po nasadę, przebija mi ramię i przeszywa oba płuca. Tracąc przytomność czuję rozdzierający ból i słyszę w sobie słowa: „Oj, jak głęboko”.
Cyców, 16 sierpnia
Epizody kawaleryjskie, zbiór wspomnień pod red. płk. dypl. A. Radwan Pragłowskiego, Warszawa 1939.
Przed nami — straszne zdarzenia. Przecięliśmy linię kolejową pod Zadwórzem! Polacy przebijają się wzdłuż torów do Lwowa. Wieczorem atak koło folwarku. Pobojowisko. Jedziemy z wojenkomem wzdłuż pierwszej linii, błagamy, żeby nie zabijać jeńców. Apanasenko [dowódca 6 Dywizji Armii Konnej] umywa ręce, Szeko [szef sztabu 6 Dywizji] bąknął — dlaczego nie? Odegrało to potworną rolę. Nie patrzyłem im w twarze, przebijali pałaszami, dostrzeliwali, trupy na trupach, jednego jeszcze obdzierają, drugiego dobijają, jęki, krzyki, charkot, to nasz szwadron szedł do natarcia, Apanasenko z boczku, szwadron przyodział się, jak należy, pod Matusewiczem zabito konia, więc biegnie ze straszną, brudną twarzą, szuka sobie wierzchowca. Piekło. Jakąż to wolność przynosimy, okropieństwo. Przeszukują folwark. Wyciągają z ukrycia, Apanasenko — nie trać ładunków, zarżnij go.
Pod Lwowem, 17 sierpnia
Izaak Babel, Dziennik 1920, przełożył i wstępem opatrzył Jerzy Pomianowski, Warszawa 1998.
W Pułtusku wycofywaliśmy się wraz ze zwiadem konnym jako ostatni [...]. Gnamy po głównej ulicy galopem. Nagle, gdzieś całkiem blisko rozległ się wystrzał, mój koń runął na ziemię. Przeleciałem nad głową konia, szybko wstałem i spojrzałem w stronę, z której strzelano. W oknie na pierwszym piętrze zobaczyłem białą rękę z błyszczącym rewolwerem, wybuch ognia i dymek i usłyszałem drugi strzał. Wyłamałem drzwi wychodzące na ulicę, po schodach wbiegłem na piętro. [...] Przy oknie widzę młodą kobietę z rudymi rozpuszczonymi włosami, w prawej ręce trzyma błyszczącego browninga. Ona podniosła pistolet i wystrzeliła do mnie, ale była zdenerwowana i nie trafiła. Podniosła rękę jeszcze raz, ale pistolet nie wystrzelił. Krzyknąłem: „Co, wszystkie naboje?”. Ona, rzucając broń na podłogę, odpowiedziała: „Tak, proszę pana, wszystkie”.
Wracając ze zdobycznym browningiem, spotkałem na schodach spieszącego do mnie ordynansa Sołomina. [...] Wsiadłem na zapasowego konia i odjechałem ku przeprawie.
Pułtusk, 17 sierpnia
Wasilij Czujkow, Zakaljałas' mołodost' w bojach, Moskwa 1970.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez Węgrów, był już pusty, pełna grozy cisza i wyludnione ulice tworzyły obraz typowego przyfrontowego miasteczka, pozostawionego przez wojsko, przyczajonego i oczekującego swojego losu.
Sześć kilometrów za Węgrowem dogoniliśmy tabory i pojedyncze oddziały, które poruszały się po szosie zwartą masą i tamowały ją na całej szerokości. Tabory szły w czterech–sześciu rzędach, a w węższych miejscach toczyła się zacięta walka o to, kto ma wcześniej przejść. Nie sposób było ich ominąć i jechaliśmy ze średnią prędkością cofających się taborów. Ale i tę prędkość przyszło nam zmniejszyć. Nad szosą pojawiło się kilka samolotów przeciwnika (bombowców i myśliwców), które całkiem bezwstydnie i bezkarnie zniżając lot zrzucały bomby i pruły z karabinów maszynowych, przykuwając do ziemi całą kolumnę taborów i tym samym zatrzymując nasz pochód. [...] Sokołów był przepełniony taborami wszystkich dywizji 16 armii, mknącymi cwałem i przecinającymi miasto w dwóch kierunkach: jeden potok, bardziej spanikowany, mknął w kierunku na Drohiczyn, a drugi — jeszcze nie straciwszy przytomności - w stronę mniejszego niebezpieczeństwa, na Sterdyń.
Szosa Węgrów–Sokołów, 18 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Bolszewicy, wzmocniwszy do najwyższego stopnia ogień artylerii i kaemów, rozpoczęli atak z zachodu na miasto. Kompania 10 pułku piechoty rozpoczęła odwrót w bezładzie. [...] W mieście rozpoczęła się panika, wszyscy uciekali za most, żołnierze, ludność cywilna, powozy, furmanki. Strzelano już na ulicach; jakaś bateria galopem najechała na spieszony szwadron, jedno działo przejechało jedyny mój kaem i zniszczyło go. W tej chwili na placu około odwachu wjechał niewielki patrol bolszewicki, który po strzałach ze strony szwadronu uciekł. W ogólnej panice część oddziału mego samowolnie dosiadła koni i przeszła most, za Wisłę (niestety między nimi było dwóch oficerów!). [...]
W czasie krótkiej narady, koło mostu zaobserwowałem niezwykły spokój i stanowczość majora Mościckiego, streszczony wybitnie w jego słowach: „Panowie, nie mam już kim dowodzić, jednak mostu nie przejdę, ponieważ Płock odegrać może rolę decydującą w bitwie o Warszawę!”. Tylko zrozumienie sytuacji i energia majora Mościckiego dodały nam dalszego ducha do zaciętej walki o most.
Rozkazałem ppor. Achmatowiczowi z plutonem (do 10-15 ułanów) i przygodnie spotkanymi piechurami i nawet jedną siostrą miłosierdzia (panna Landsbergówna) bronić katedry, obok położonego miejskiego parku, i placyku przed odwachem, a sam z kilkoma ułanami i paru żandarmami podążyłem w kierunku szpitala i koszar artylerii obok wieży wodociągowej. [...]
Do późnego wieczora pozostawaliśmy na swoich stanowiskach, półkolem otoczywszy most. Teraz już miałem łączność nieprzerwaną ze wszystkimi barykadami i oddziałami walczącymi na ulicach. Przed wieczorem bolszewicy ostrzeliwali silnym ogniem artylerii i karabinów maszynowych i kilkakrotnie atakowali barykady i stanowiska naszych oddziałków. Pomimo ognia i ataków bolszewickich wszystkie stanowiska były utrzymane [...].
Około godziny drugiej w nocy z 18 na 19 sierpnia zmieniły nas dwa bataliony Strzelców Podhalańskich. Osobiście zmieniłem wszystkie stanowiska moich oddziałów, po czym odszedłem wraz z ludźmi za most, gdzie z rozkazu majora Mościckiego musiałem pozostać w rezerwie. Rano 19 sierpnia Płock był wyzwolony atakiem Dywizji Podhalańskiej.
Płock, 18 sierpnia
Tatarski pułk ułanów. Walki w okolicy Płocka dnia 11-19 sierpnia 1920 r., opracowanie rtm. Boryckiego, CAW, I.400.715.
Brzask, wyruszamy, powinniśmy przeciąć tory kolejowe — wszystko to dzieje się [...] tory kolei Brody-Lwów.
Moja pierwsza bitwa, widziałem natarcie, koncentrują się wśród krzaków, do Apanasenki podjeżdżają komendanci brygad — ostrożny Kniga kombinuje, przyjeżdża, zasypuje słowami dowódcę, pokazują palcami pagórki — pod lasem, nad rozpadlinką wykryli pozycję wroga, pułki śmigają do szarży, szable w słońcu, pobladli dowódcy, twarde nogi Apanasenki, hurra.
Jak to było. Pole, kurz, sztab na skraju równiny, klnący na czym świat stoi Apanasenko; do kombrygów: zlikwidować mi tych drani, kuj ich w mordę.
Nastroje przed walką, głód, upał, galopem do szarży; siostry.
Grzmiące „Hurra”, Polacy rozbici, jedziemy na pole bitwy, drobniutki Polaczek przebiera polerowanymi paznokciami wśród rzadkich włosów na różowej głowie; odpowiada wymijająco, wykręca się, mamrocze, no, owszem. Szeko natchniony i blady: mów, jaką masz rangę — ja, zmieszał się, jestem czymś w rodzaju chorążego; oddalamy się, tamtego odprowadzają, za jego plecami chłopak o przyjemnej twarzy repetuje broń, ja krzyczę — towarzyszu Szeko! Szeko udaje, że niesłyszy, jedzie dalej, wystrzał, Polaczek w kalesonach pada w drgawkach na ziemię. Żyć się odechciewa, mordercy, niesłychana podłość, przestępstwo.
Pędzą jeńców, zrywają z nich mundury, dziwny widok — oni rozbierają się sami bardzo szybko, kręcą głowami, wszystko to w pełnym słońcu; drobny nietakt, nasi dowódcy tuż obok, nietakt, ale w końcu głupstwo, przez palce. Nie zapomnę tego „w rodzaju chorążego”, zdradziecko zamordowanego.
Przed nami — straszne zdarzenia. Przecięliśmy linię kolejową pod Zadwórzem. Polacy przebijają się wzdłuż torów do Lwowa. Wieczorem atak koło folwarku. Pobojowisko. Jeździłem z wojenkomem wzdłuż pierwszej linii, błagamy, żeby nie zabijać jeńców, Apanasenko umywa ręce, Szeko bąknął — dlaczego nie; odegrało to potworną rolę. Nie patrzyłem im w twarze, przebijali pałaszami, dostrzeliwali, trupy na trupach, jednego jeszcze obdzierają, drugiego dobijają, jęki, krzyki, charkot, to nasz szwadron szedł do natarcia, Apanasenko z boczku, szwadron przyodział się jak należy, pod Matusewiczem zabito konia, więc biegnie ze straszną, brudną twarzą, szuka sobie wierzchowca. Piekło. Jakąż to wolność przynosimy, okropieństwo. Przeszukują folwark. Wyciągają z ukrycia, Apanasenko — nie trać ładunków, zarżnij go. Apanasenko zawsze tak mówi — siostrę zarżnąć, Polaków zarżnąć.
18 sierpnia
Izaak Babel, Dziennik 1920, przeł. i wstępem opatrzył Jerzy Pomianowski, Warszawa 1990.
Tuż przed naszym wzgórzem nagle wylądował polski samolot. Z aparatu wyskakuje dzielny lotnik, biegnie w naszym kierunku, wymachując ku nam z daleka jakąś depeszą. Była to, jak się okazało, depesza z Armii. Czytam. W pierwszej chwili nie rozumiem nic. [...] Litery i cyfry skaczą mi przed oczyma w fantastyczny sposób. Nareszcie rozumiem! [...] Stało się coś tak niezwykłego, tak radosnego! Czegoś tak przyjemnego nie słyszeliśmy od dawna. Fala szczęśliwości zalewa mi mózg i serce. Słyszę radosny głos lotnika po raz już chyba setny powtarzającego zgromadzonym wokół oficerom, że Warszawa uratowana! Bolszewicy pobici na głowę nad Wisłą! Cała ich armia ucieka w najwyższym popłochu. Tysiące jeńców, setki armat dostały się jako zdobycz w nasze ręce. Komendant przebywa przy armii i dowodzi osobiście.
Kulików pod Lwowem, 19 sierpnia
Moje walki z Budiennym. Dziennik wojenny b. d-cy 1 Dywizji Kawalerii generała dywizji Juljusza Rómmla, Lwów [b.r.].
To zwycięstwo, które jest powodem wielkiego święta w Warszawie, jest zwycięstwem polskim. Przewidujące operacje wojskowe zostały wykonane przez generałów polskich na zasadzie polskiego planu operacyjnego. Moja rola, jako też rola oficerów z misji francuskiej, ograniczyła się do wypełnienia kilku braków w szczegółach wykonania.[…] To bohaterski naród polski sam siebie uratował.
Warszawa, 20 sierpnia
Włocławek rozpaczliwie bronił się z okopów, przekopanych przez ulice nadbrzeżne. Bolszewicy zasypywali miasto huraganem pocisków. Wisły jednak nie przeszli. W okopach bronił się, kto żył. Cywilni, żołnierzy szczupła garstka — policjanci, ochotnicy. Kobiety i dzieci, przemykając od bramy do bramy mimo kul i pocisków, donosiły amunicję, żywność, kawę — aż do samych okopów. Jedna dziewczyna straciła obie nogi od granatu bolszewickiego. [...]
Stacja, którą mieliśmy objąć, była ustawicznie ostrzeliwana. Kolejarze jednak solidarnie postanowili wytrwać na stanowisku — przepuszczając pociągi do Torunia, mimo iż huk naszej artylerii, usadowionej tuż obok torów, wstrząsał co chwila salwą wystrzałów. Kilka naszych wagonów podziurawiły kule i szrapnele. [...]
Wreszcie w piątek 20 sierpnia Włocławek odetchnął. Bolszewicy opuścili w nocy drugi brzeg Wisły, za nimi podążyły patrole przeprawiając się na łódkach. Wszyscy wylegli z piwnic i schronów na ulice, pełne gruzów, szczątków sprzętów, drutów, połamanych drzew. [...] Przy moście wre gorączkowa praca. Były premier, obecnie kapitan, Jędrzej Moraczewski kieruje budową rampy nadbrzeżnej, z której by można ładować na berlinki i statki artylerię i wozy, by przewieźć je na drugi brzeg. Pospędzano cywili [...], którzy pracowali w pocie czoła. Warto było widzieć eleganckich panów, z pierścionkami i dewizkami, rozebranych do kamizelki — sypiących wał ziemny, znoszących deski, pale i kamienie.
Włocławek, 20 sierpnia
Kazimierz Mitera, Z walk Wojsk Polskich w roku 1920. Walka o most na Wiśle pod Włocławkiem, „Kronika Diecezji Włocławskiej” nr 9-10, 1991.
Bohaterowie Kijowa, Wilna, Mińska, Brześcia Litewskiego i Połocka. Oczywiście, tylko na gruzach białej Polski może być zawarty pokój. Tylko ostatecznie rozbijając białych bandytów, zapewnimy Rosji spokojną pracę. Zwycięsko rozpoczęte natarcie winno być zwycięstwem zakończone. Hańba temu, kto myśli o pokoju przed Warszawą [tzn. przed zdobyciem Warszawy] [...]. Bojownicy Armii Czerwonej. Pamiętajcie, że Front Zachodni jest frontem światowej rewolucji. Na froncie tym winniśmy zwyciężyć.
20 sierpnia
Traktat ryski 1921 roku po 75 latach. Studia pod red. Mieczysława Wojciechowskiego, Toruń 1998.
Szosa z Białegostoku w stronę Ostrowi Mazowieckiej, poczynając od siódmej wiorsty od miasta i dalej na zachód, była zatamowana taborami i grupami zdemoralizowanych czerwonoarmistów. Cała ta masa taborów stała w zwartej i coraz bardziej zagęszczającej się kolumnie, złożonej z czterech, a gdzieniegdzie i sześciu furmanek w szeregu. Czoło tej kolumny, zatrzymane przez przeciwnika, który przechwycił szosę na zachód od Białegostoku, stało nieruchomo, gdy tymczasem z zachodu ława taborów i resztki oddziałów cały czas napierały. Wszystko to tworzyło bezładny obraz rozgromionej masy, która straciła wiarę w możliwość walki i nie słuchała rozkazów. Wszyscy mieli jeden cel — odejść jak najdalej na północny wschód, wyskoczyć spod uderzenia przeciwnika, który pod Białymstokiem nas wyprzedził i przeciął drogę odwrotu.
[...] Przed godziną osiemnastą rozgorzała walka w rejonie Starosielc. Oddziały 79 Brygady około 18.30, pod silnym ostrzałem karabinowym przeciwnika, zostały zmuszone do zatrzymania się półtora kilometra przed miastem.
Położenie wydawało się krytyczne. Dzień chylił się ku zachodowi, natarcie piechoty załamywało się. Stawało się jasne, że jeśli nie zdobędziemy miasta za dnia, przeciwnik może wzmocnić się dopływem oddziałów z Bielska, a my zostaniemy rozbici. Wtedy, jako ostatnia deska ratunku, o godzinie 19.00 z północnej flanki został rzucony na pozycje Polaków pułk kawalerii. Jego dziarski atak w szyku konnym na karabiny maszynowe Polaków dodał otuchy i podniósł przyczajoną piechotę, a do tego jeszcze przypadkowo nasza artyleria wywołała trzy wybuchy w rejonie stacji kolejowej w Białymstoku. W rezultacie tego Polacy zaczęli pospieszny odwrót na południe, to znaczy tam, skąd przyszli. Pułk kawalerii rozpoczął rąbaninę odchodzących grup Polaków, wdarł się za nimi do miasta i tam, na ulicach, kontynuował swój dziarski czyn. Podniesiona na duchu piechota też rzuciła się w pościg. Miasto zostało przez nas zajęte o godzinie 19.30, a Polacy odeszli częściowo na Zabłudowo, częściowo prosto na południe w stronę Bielska.
[...] Droga przez Białystok była otwarta. [...] Tabory szły nie zwlekając, w całym mieście i jego okolicach panował zgiełk.
Białystok, 22 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Szanowni zebrani!
W dniach między 14 a 16 sierpnia br. przed bramami Warszawy, stolicy Polski, odezwały się armaty z jednej i z drugiej strony. Huk ich mógł zwiastować narodowi albo niewolę, albo wyzwolenie. Na kilkanaście kilometrów od Warszawy stanęła armia rosyjska, która dostała nakaz zajęcia w nocy z dnia 14 na 15 bm. Warszawy. [...] Wola narodu, wola stronnictw reprezentowanych w Sejmie, powołała w mojej osobie lud, aby w tej chwili poświęcił wszystko, co posiada, aby unicestwić plany wroga, przygotowane i bliskie wykonania. [...]
Wojska rosyjskie bez wielkich trudności osiągnęły pierwszą linię obronną Warszawy. Na drugiej linii znalazły się dzieci tej ziemi, znalazł się pułk tarnowski, który pod silnym naporem zmuszony był się cofnąć. Wojska polskie, cofające się od paru tygodni, wojska pędzone paręset kilometrów, bite, niezaradne, wątpiące, miały bronić Warszawy! Byłem między tymi wojskami i ujrzałem, że nie liczba, nie masa, ale świadomość, że się walczy o dobrą sprawę, ale męstwo i wiara mogą zmienić położenie! Ci, którzy byli pędzeni przez hołotę bo tak trzeba powiedzieć, gdy mowa o armii bolszewickiej – zrozumieli, że niebezpieczeństwo zawisło nad państwem, nad narodem, nad całością.
Żołnierz nagi, bosy, ale o gorącym sercu, poczuł się naraz odpowiedzialnym za państwo, poczuł się panem swej ziemi, zrozumiał swoje posłannictwo. Trzeba było widzieć żołnierzyz pułku, któiy za karę został rozwiązany, aby się przekonać, że wczorajsi tchórze stali się bohaterami.
Na kilka kilometrów od pierwszej linii tworzyły się przecie okopy, murem stanęli w nich chłopi, robotnicy, stanęli żołnierze polscy. W oczach naszych dokonała się niesłychana przemiana; żołnierz stanął, zarył się stopą w piach mazowiecki i uratował Warszawę.
Tarnów, 23 sierpnia
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Nagle wśród nieprzeniknionych ciemności od północnej strony odezwał się do nas bardzo bliski ogień karabinowy. Kule gwizdały na baterii tak gęsto, że początkowo nie śmieliśmy się poruszyć.
[...] Odłamki i szrapnele furczały nam nad głowami. Wtem karabiny maszynowe zaczęły bić do nas od tyłu. Skierowaliśmy tam nasz pluton. Podporucznik Tarasewicz oznajmił nam, że musimy tu zginąć, bo nie mamy się dokąd wycofać, i kazał nam nałożyć bagnety. Bolszewicy oświetlali sobie plac boju rakietami. W ich blasku widać było, jak w ulicy za nami wojsko, policja i ludność cywilna budowała barykadę oraz zasłaniała materacami okna. 2 pluton bił bez wytchnienia. Oddał on przeszło dwieście strzałów. Za każdym jego błyskiem leciały do nas chmary granatów. Nie widziałem jednak, gdzie padały, z powodu straszliwych ciemności. [...]
Siedziałem w jakimś leju po granacie, polecając duszę Bogu. Wreszcie po jakichś dwóch godzinach wszystko ucichło.
[...] Tymczasem na punkcie obserwacyjnym wszyscy byli pewni, że już zginiemy bez ratunku, brakło bowiem amunicji po dwóch dniach oblężenia.
Dzisiaj deszcz przestał nareszcie padać i trochę się przetarło. Od rana znowu zaczęła się strzelanina. 2 pluton znowu bił tak gwałtownie, że trzeba było ciągle lać wodę na lufy.
[...] Bateria jest już ostrzeliwana o wiele słabiej. Czasami tylko zagwiżdżą kule lub pęknie jakiś granat. Niedawno krążyły nad nami nasze samoloty. Artyleria bolszewicka biła do nich tak, że całe niebo pokryte było czarnymi obłoczkami pękających pocisków. [...] Podobno wczoraj nasz samolot rzucał na miasto kartki, żebyśmy się trzymali, bo idzie odsiecz.
Zamość, 31 sierpnia
Stanisław Rembek, Dzienniki. Rok 1920 i okolice, Warszawa 1997.
Dwie zwarte masy szybko zbliżają się jedna ku drugiej, widzę przed sobą Kozaków w kubankach, u niektórych burki i czerwone rajtuzy! Nagle cała ta masa zaczyna zwalniać swój bieg i staje. Słychać jakieś krzyki. To od prawej strony zza wzgórza wypada szarża 1 pułku ułanów na ich flankę i tyły! Na froncie bolszewickiej masy pomiędzy 8 pułkiem ułanów a Kozakami, pozostaje jeszcze wolna przestrzeń jakichś stu metrów. Nasza linia 8 pułku ułanów zaczyna się wahać i też zmniejsza tempo, lecz z linii oficerskiej wyskakuje podporucznik Kulik i z rewolweru mauzer daje przed siebie kilka strzałów. Sekunda i linia oficerska 8 pułku ułanów zdecydowanie runęła naprzód, pociągając za sobą szwadrony. Nasze „hurra” pokrywa wszystko. 9 pułk ułanów dołącza też do szarży.
Bolszewicy nie wytrzymują uderzenia. [...]
Pod Komarowem, 31 sierpnia
Moje walki z Budiennym. Dziennik wojenny b. d-cy 1 Dywizji Kawalerii generała dywizji Juljusza Rómmla, Lwów [b.r.].
Zacząłem zbierać całą dywizję do kupy, trzymając artylerię i taczanki na pozycji. Kazałem też przystąpić do karmienia ludzi i koni. Zająłem się w międzyczasie badaniem jeńców. Niestety, było ich tylko kilkunastu, więcej nie udało się wyrwać z rąk naszego żołnierza. Zbyt świeże były w pamięci wszystkie krzywdy i okrucieństwa budionnowców.
Jeńcy [...] byli bardzo przygnębieni i mówili, że teraz wsio propało [wszystko przepadło]. [...]
Z tego wszystkiego widziałem, że nieprzyjaciel jest już moralnie pobity i tylko od nas samych zależy, ażeby natychmiastowym pościgiem dobić ostatecznie konną armię. Wkrótce potem oddziały zaczynają maszerować, wykonując otrzymane rozkazy — jest godzina dwudziesta trzecia. Staję obok drogi i dziękuję każdemu oddziałowi po kolei. Noc jest tak jasna, że widać każdą twarz. Chłopcy są jak pijani, u każdego z oczu bije duma żołnierska i pewność siebie. Pytam najwięcej spracowane szwadrony i baterie: „Czy jesteście przemęczeni?” — „Nie! Panie pułkowniku!” — grzmi chórem potężna odpowiedź. I tyle wyczuwa się u wszystkich zapału i niezmordowanej gotowości walki, jak gdyby tylko co wyszli z koszar.
Pod Komarowem, 31 sierpnia
Moje walki z Budiennym. Dziennik wojenny b. d-cy 1 Dywizji Kawalerii generała dywizji Juljusza Rómmla, Lwów [b.r.].
Stoimy na głównej ulicy, zupełnie wyludnionej. Okna, choć biały dzień, zamknięte okiennicami. Czekamy chowając się za węgły domów. [...] W pewnym momencie zobaczyłem po drugiej stronie staruszkę, która stoi i patrzy. Krzyczę: „Kobieto, uciekajcie, bo was w tej chwili zabiją”, a ona mi na to dobrą polszczyzną: „Ja się tam, panie, śmierci nie boję” i stoi spokojnie dalej. Jeśli ona się nie boi, to ja też nie. [...] Ledwieśmy przejechali szosę, słyszymy jakieś piekielne krzyki za sobą: hurra, hurra! Widzimy biegnącą za nami ćmę kozactwa. [...] Kozacy tuż-tuż. Ten i ów z naszych ułanów odwraca się i pali na oślep w tył z karabinków. Jestem już na samym końcu. W pewnym momencie zatrzymuję się, zawracam swego konia — oni swoje też wstrzymują i stoimy tak przez chwilę naprzeciw siebie na trzy–cztery kroki. Cel doskonały: walę z mauzera raz po raz do trzech najbliżej stojących i... trzech leci z koni. [...]
Konia ostrogami i dalej — znów się do mnie zbliżają, ale ostrożniej niż poprzednio, znów konia odwracam i słyszę tylko świst kul koło siebie, koń zaś pode mną się szarpie. [...] Idzie coraz wolniej, wolniej, wreszcie opiera się piersią o wysoko ścięty pień drzewa i staje. Ściągam go na lewo, widzę, jak z pyska i nozdrzy bucha krew. Chwieje się, zeskakuję z niego na prawo, bo z lewej nadjeżdża kozak i z rozmachem tnie szablą, której siłę uderzenia częściowo wstrzymuje drzewo, jeszcze uderza końcem w juczki mego siodła i akurat w tej chwili koń pada. [...] W tym momencie młody kozak w papasze z ospowatą gębą śmiało najeżdża na mnie, przytyka mi lufę karabinu do piersi i krzyczy: „Zdajsia, Polak!” [Poddaj się!]. Zdążyłem tylko przegiąć się w tył i szablą ciąłem go po łbie. Krew bryznęła na mnie. Kozak spadł z konia, wypuszczając z dłoni karabin, który porwałem jak deskę ratunku.
Klewań, 17 września
Kazimierz Rzewuski, Moje walki z bolszewikami lipec-październik 1920 r., „Wojskowy Przegląd Historyczny” nr 2, 1993.
Możemy się dziś pochwalić zdobyciem Równego, a za godzinę pewnie i Dubna. Dwie twierdze na jeden dzień to dosyć. Niezmordowanym pościgiem jazdy, piechoty, samochodów pancernych i lotników zadaliśmy takiego bobu bolszewikom, że na jakiś czas będą mieli chyba na naszym froncie dosyć wojny zaczepnej. Oficer i żołnierz bije się teraz z myślą, że jednak wyznacza granice państwa polskiego. Bodajby nas ta wiara nie zawiodła i dyplomaci umieli nasze zwycięstwo wykorzystać. [...]
Jesteśmy wciąż bez żadnych urządzeń, bo przeciągnąć ich wobec przemarszu 300 kilometrów prawie niepodobna, toteż wraca się do pierwotnego sztabowego urzędowania z pisaniem rozkazów na pięć rąk pod dyktando i lotnej poczty sztafet konnych. Straszny kłopot mamy z paroma tysiącami jeńców, których nie ma czym żywić, bo ta hołota wyjadła przedtem całe zboże w okolicy.
Łuck, 18 września
Stanisław Rostworowski, Listy z wojny polsko-bolszewickiej 1918-1920, wyb. i oprac. Stanisław J. Rostworowski, Warszawa 1995.
Bolszewicy, zauważywszy nas na skraju lasu, zaczęli się posuwać częściowo w naszym kierunku, częściowo uciekać w kierunku na Swisłocz, krzycząc coś niezrozumiałego. Wobec tego sądziłem, że partia żołnierzy, posuwająca się w naszym kierunku, zamierza się poddać. [...]
Nagle na torze kolejowym, w odległości dwustu metrów od nas powoli zaczęła się wysuwać z lasu pancerka. Ja sam byłem wpatrzony w oddział bolszewicki, który już się zbliżył na dwieście kroków i nie usłyszałem nawet najmniejszego szelestu posuwającego się pociągu. Adiutant mój, pchor. Przyłuski, zdołał tylko zawołać: „Psiakrew, pancerka!” — kiedy ryknęły z pociągu trzy działa i grad żelaza posypał się na nas.
W tym samym momencie cztery lub pięć karabinów maszynowych rozpoczęło szalony ogień. Naokoło siebie widziałem tylko kurz od uderzających pocisków i wywracających się moich ludzi. Sam, rzuciwszy się na ziemię, przepełzałem aż do armat, oddalonych o 40 metrów. [...] Pociąg zasypywał armaty i skraj lasu gradem kul i pocisków.
Po kilku próbach udało się por. Wypijewskiemu ściągnąć jedną armatę z pagórka i już podgalopowała czwórka z jaszczem, zakręciła przy armacie, aby zahaczyć i popędzić — gdy z pociągu huknęła salwa armatnia. Dwa pociski wpadły pomiędzy armaty, a trzeci przeszył na wylot dwa konie i dopiero potem pękł, raniąc ciężko jezdnego, który siedział na jednym z zabitych koni.
W tym momencie rozległy się liczne strzały karabinowe ze wzgórza, oddalonego o 500 metrów od toru kolejowego. Była to 5 kompania, która widząc położenie baterii, a sama nie mając przed sobą nieprzyjaciela, rozpoczęła manewr w celu okrążenia pancerki. Bolszewicy, widząc naszą piechotę już na swoich tyłach, wycofali pociąg pancerny aż do stacji Swisłocz.
Swisłocz na Grodzieńszczyznie, 20 września
Jan Sławiński, Epizod bojowy z własnych doświadczeń wojennych, CAW, I 400.650.
Zbliżenie się naszych wojsk do Warszawy dowiodło niezbicie, że gdzieś w jej pobliżu znajduje się środek ciężkości całego systemu światowego imperializmu, systemu opierającego się na traktacie wersalskim. Polska, ostatnia twierdza przeciw bolszewikom, znajdująca się całkowicie w rękach ententy, jest tak potężnym czynnikiem tego systemu, że kiedy Armia Czerwona zagroziła tej twierdzy — cały system się zachwiał.
22 września
Przewrót majowy 1926 roku w oczach Kremla, red. Bogdan Musiał, przy współpracy Jana Szumskiego, Warszawa 2009.
Jestem świadom, że urząd nie jest dygnitarstwem, ale służbą. Im wyższy urząd, tym większe obowiązki. Do objęcia najwyższego w Polsce urzędu nie garnąłem się. Wziąłem go, bo mnie do tego wezwano. Że Polska nie uległa katastrofie, to zawdzięcza ona sama sobie, zawdzięcza temu, że w chwili krytycznej odnalazł się w narodzie duch jedności, że zbudził się lud i udowodnił czynem, iż zbawienie Polski leży pod siermięgą.
Jedność narodu w woli zwycięstwa była tego zwycięstwa fundamentem. Tę jedność musimy utrzymać, dopóki wroga nie wypędzimy i nie zawrzemy sprawiedliwego pokoju. „Cud Wisły" poprzedził „cud jedności". Bez drugiego nie byłoby pierwszego. Polska oparta na masach ludowych. Polska na wskroś demokratyczna, ma przed sobą świetlaną przyszłość
Lipno, ok. 22 września
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
[...] gdy w kraju coraz głębiej rozlewały się armie sowieckie, a w państwach Zachodu rozwijała się coraz szerzej wroga Polsce agitacja, starająca się zwrócić całe narody przeciw nam, rząd, powstały z woli wszystkich stronnictw, mając za sobą zjednoczony w chwili niebezpieczeństwa i opuszczenia cały naród, jął się pracy, aby ratować niepodległość.
Wisząca nad państwem katastrofa, grożąca utratą niepodległości, wzbudziła w narodzie „cud jedności". Wszystkie serca uderzyły jednym potężnym akordem: „Do broni!". Szlachetna i bohaterska, bo najgłębiej zawsze czująca, młodzież nasza zerwała się i poszła na ochotnika ratować Ojczyznę. Samorzutnie tworzyły się pokaźne zastępy ochotników. Inteligencja polska spełniła swój patriotyczny obowiązek. Apel rządu, wystosowany do ludu polskiego, odbił się potężnym echem w masach włościańskich i robotniczych, które czynem udowodniły, że nie tylko praw umieją żądać, ale i bronić państwa, gdy tego zajdzie potrzeba.
[...]
Stolica państwa, pełna zapału, zachowała wobec wroga w decydującym momencie godność i spokój, od których w znacznej mierze zależał szczęśliwy wynik wielkiej bitwy. Wysiłkiem wspólnym wszystkich warstw stworzył się „cud nad Wisłą". Naczelne Dowództwo nasze, przy wybitnym współudziale generała Weyganda, zasłużonego przedstawiciela rycerskiej Francji zużytkowało w genialny sposób entuzjazm narodu, ofiary i niezłomną wole obrony. W chwili, gdy wielu zdawało się, że katastrofa była nieuchronna, gdy wróg stał już pod murami Warszawy, Torunia i Lwowa, ruszyły polskie zastępy pod dowództwem Naczelnego Wodza do walki. Ruszyły i – zwyciężyły.
Żołnierze zmęczeni, często mało wyćwiczeni, często źle zaopatrzeni, choć nieraz bez butów i odzieży, runęli na wroga i rozgromili jego zastępy, zmiażdżyli jego potęgę, odrzucili go precz i uratowali państwo.
Warszawa, 24 września
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Armia nasza przekroczyła o 80 kilometrów linię wskazaną przez rząd na południowym froncie, zajęła Zwiahel i projektuje rajd kawalerii na Korosteń i Koziatyn, ostatnie węzłowe stacje przed Kijowem. Rząd obojętnie na to patrzeć nie może, będąc odpowiedzialnym za rozbicie pokoju i obruszenie opinii świata. Grupa nieprzyjacielska między Brześciem a Grodnem została rozbita. Dalsze maszerowanie na wschód byłoby błędem nie do darowania. Z Paryża nadchodzą wiadomości, że pożyczki przed lutym lub marcem otrzymać nie będzie można. Nadzieje na pomoc w aprowizacji również upadły, bo skarb jest pusty. Za dwa miesiące musielibyśmy ogłosić bankructwo i stanąć wobec braku przedmiotów pierwszej potrzeby. Teraz zaś zmuszeni bylibyśmy zabezpieczyć 14-dniowe pożywienie dla armii działającej na Podolu, odejmując chleb mieszkańcom rdzennej Polski. Łódź otrzymała po 1 f[uncie] chleba na miesiąc na głowę. Według opinii ministra kolei wobec zburzenia mostów na tyłach naszej armii jest ona zawieszona w powietrzu. Trzeba przystąpić do sfinalizowania akcji pokoju [...].
Kilkakrotnie się spiekliśmy na zwlekaniu: raz gdy straciliśmy korzystne koniunktury, spierając się o Borysów, drugi raz — gdyśmy nie zaproponowali pokoju po wzięciu Kijowa. Błąd taki nie może się powtórzyć raz jeszcze. Należy wykorzystać bez zwłoki obecną korzystną sytuację i w żadnym razie nie dopuszczać do trzeciej kampanii zimowej.
1 października
Traktat ryski 1921 roku po 75 latach. Studia pod red. Mieczysława Wojciechowskiego, Toruń 1998.
Wilnianie i kresowiacy stanowili zaledwie trzecią część pułku, lecz nastrój był bardzo dobry i wszyscy się cieszyli, że z każdym dniem zbliżamy się do swego Wilna.
Już koło Lidy poczęły krążyć głuche wieści i pogłoski, że na Wilno nie pójdziemy, że jest jakaś umowa suwalska [podpisana 7 października] z Litwinami oddająca im Wilno... Ale nikt w to nie wierzył i żołnierze mówili: zdobywając Radzymin obroniliśmy Warszawę Polakom, a teraz oni nam pomogą odebrać Wilno.
[...] Zostałem wezwany do Ejszyszek, gdzie zameldowałem się u gen. Żeligowskiego, który mi powiedział, że jest plan zdobycia Wilna, ale trzeba „zbuntować się”. Jak buntować się, to buntować — pomyślałem sobie. Obojętnie pod jakim pozorem wejdziemy do Wilna, a już wtedy go nie oddamy.
[...] Po ukończonej odprawie, na której był obecny gen. Rządkowski, dowódca 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej, wracałem z nim razem samochodem do Woronowa. W drodze gen. Rządkowski cały czas narzekał na „bunt”, mówiąc: „Trzydzieści lat służę, a teraz mam buntować się. Nic nie mam wspólnego z waszym Wilnem, ja pochodzę z Kongresówki”, następnie zadał mi pytanie: „Czy pułk pana zgodzi się iść na Wilno?”. Byłem bardzo zdziwiony, że generał zadaje mi takie pytanie i powiedziałem, że nie rozumiem, czemu mam pytać, czy chcą iść na Wilno, kiedy o takim pytaniu przed innymi operacjami nie było nawet mowy. Wtedy gen. Rządkowski zapytał mnie, w jakiej formie będę badał nastrój żołnierzy i czy mam zamiar na odprawie oficerskiej wybadać, czy oficerowie zechcą przyłączyć się do „buntu”. Zirytowany tym odpowiedziałem gen. Rządkowskiemu: „Czemu Pan Generał mnie nie pytał, czy chcę zdobywać Radzymin, a teraz proponuje mi urządzać plebiscyt. Jadę z Woronowa do pułku i nie mam zamiaru któregokolwiek z oficerów lub szeregowych pytać o ich zgodę. Jutro wydaję rozkaz operacyjny w myśl otrzymanych dziś na odprawie zarządzeń i chciałbym zobaczyć, kto z moich ośmieli się odmówić udziału w tej akcji”.
Wileńszczyzna, 7 października
Relacje uczestników akcji zajęcia Wilna w październiku 1920 r., zebrane w lipcu, sierpniu i wrześniu 1930 r. na ankietę Wojskowego Biura Historycznego, CAW, I.400.959.
Marsz na Wilno odbywał się prawie spokojnie z wyjątkiem kilku małych utarczek nie mających większego znaczenia w akcji bojowej pułku.
9 października zobaczyliśmy nareszcie cel naszych dążeń — Wilno. W szeregach pułku zapanowała radość, wszyscy bez wyjątku oczekiwali chwili wkraczania do miasta z wielką niecierpliwością. Przed murami Wilna na twarzach żołnierskich widoczne były oznaki silnego wzruszenia. Każdy odruchowo poprawiał swój mundur i otrzepywał go z kurzu podróżnego, poprawiał ładownicę i czapkę, i markotnie spoglądał na dziurawe buty. O dobrym zmierzchu, przy rogatkach miasta spotkały nas nieprzeliczone tłumy, które w porywie radości brały nas w ramiona i wyciskały nam na policzkach siarczyste całusy.
Jakaś młoda i „gładka” niewiasta z dwojgiem dzieci na rękach z okrzykiem „kochany mężu” rzuciła się na wymorusanego przez kurz żołnierza, który dzieci usadowił sobie na ramionach i z tak miłym ciężarem maszerował dalej przez ulice miasta. Zebrany tłum ruszył ławą za pułkiem, wznosząc entuzjastyczne okrzyki: „Niech żyją dzieci Wilna”, oraz sypał na nas masami kwiaty, które żołnierze zatykali sobie za rynsztunek.
Wilno, 9 października
Relacje uczestników akcji zajęcia Wilna w październiku 1920 r., zebrane w lipcu, sierpniu i wrześniu 1930 r. na ankietę Wojskowego Biura Historycznego, CAW, I.400.959.
Zakończyliśmy w ten sposób prace nad wypracowaniem rozejmu i przedwstępnych warunków pokoju. Pozostaje nam tylko podpisanie umów, które mają nie tylko powstrzymać, ale — mamy nadzieję — na zawsze przerwać przelew krwi między sąsiednimi i duchem swym i pochodzeniem tak bliskimi sobie narodami. Nie bacząc na istniejące z początku wielkie trudności, pertraktacje pokojowe wykazały, że przy zdecydowanej niechęci narodów do wojowania, nie ma takich trudności, które by nie mogły być pomyślnie rozstrzygnięte. Obie układające się strony przekonały się, jak cenną jest sprawa pokoju i jak ważnym jest nie stracić ani jednej sekundy w interesie jak najszybszego przerwania krwawej walki. [...] Za sześć dni winno nastąpić na froncie przerwanie wszystkich działań wojennych, a narody już same zatroszczą się o to, aby działania te nigdy nie były wznowione.
Ryga, 12 października
Jan Dąbski, Pokój ryski. Wspomnienia, pertraktacje, tajne układy z Joffem, listy, Warszawa 1931.
Jechaliśmy do Rygi ze stanowczą wolą zawarcia pokoju i z pełną nadzieją, że do pokoju dojdzie. Cieszymy się, że nadzieje nasze spełniły się, tym bardziej że pokój niniejszy jest oparty na zasadach, które uważaliśmy i uważamy za jedynie słuszne i sprawiedliwe. Od samego bowiem początku rokowań pokojowych dążyliśmy do pokoju i porozumienia, w którym interesy obu stron będą zaspokojone i w którym nie będzie ani zwycięzców, ani zwyciężonych. Pokój, który zawieramy, posiada niewątpliwie taki charakter i dlatego daje on gwarancję trwałości.
Ryga, 12 października
Jan Dąbski, Pokój ryski. Wspomnienia, pertraktacje, tajne układy z Joffem, listy, Warszawa 1931.
Żołnierze! Dwa długie lata, pierwsze istnienia wolnej Polski, spędziliście w ciężkiej pracy i krwawym znoju. Kończycie wojnę wspaniałymi zwycięstwami. [...]
Zadanie nasze dobiega końca. Nie było ono łatwym. Polska, zniszczona przez wojnę, nie z jej woli prowadzoną, była biedna. Nieraz, żołnierze, łzy cisnęły mi się do oczu, gdym widział wśród szeregów wojsk, prowadzonych przeze mnie, wasze bose, pokaleczone stopy, które już przemierzyły niezmierne przestrzenie, gdym widział brudne łachmany, pokrywające wasze ciało, gdym musiał obrywać wasze skromne racje żołnierskie i żądać często, byście o głodzie i chłodzie szli do krwawego boju. [...] Za pracę i wytrwałość, za ofiarę i krew, za odwagę i śmiałość dziękuję wam, żołnierze, w imieniu całego narodu i Ojczyzny naszej.
[...] Żołnierze! Zrobiliście Polskę mocną, pewną siebie i swobodną. Możecie być dumni i zadowoleni ze spełnienia swego obowiązku. Kraj, co w dwa lata potrafi wytworzyć takiego żołnierza, jakim wy jesteście, może spokojnie patrzeć w przyszłość. Dziękuję wam raz jeszcze!
Rozkaz przeczytać we wszystkich kompaniach, szwadronach, bateriach i instytucjach armii polskiej.
Warszawa, 18 października
Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. V, Warszawa 1937.
Kochany Gustawie!
Jeszcze wczoraj widziałem twe rozdrażnione na mnie oczy i myślałem, ileż to razy mieliśmy na siebie w życiu rozdrażnione oczy. Jesteśmy jak dwa stare, niezmęczalne konie, co chodząc często jakimiś wertepami osobno, spotykają się na prostym gościńcu swego życia raz po raz, by się przywitać wesoło i stanąć razem do ciągnięcia tej samej bryki.
Ciągnęliśmy dawniej razem kałamaszki i bryczułki, ciągnęliśmy i ciężkie ładowne często błotem bryki – znane, stare, niezmęczalne konie!
Śmiszne, co?! Na gwiazdkę, mój drogi, przyjmij wraz z książką przyjaciela przyjaźń i serca całej rodziny.
Sulejówek, 24 grudnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii. Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
W momencie, gdy pochód przechodził koło Domu Górników na alei Krasińskiego zebrała się tam grupa młodocianych socjalistów spod znaku „Tura”. I tu doszło do charakterystycznego incydentu. W chwili, gdy z grupy socjalistycznej padł okrzyk „Niech żyje front ludowy” – chłopi odpowiedzieli „Precz z komuną”. Zreflektowani socjaliści wznosili w dalszym ciągu okrzyki już tylko na cześć „rządu chłopskiego i robotniczego”. W pewnym momencie zaczęli śpiewać „Czerwony sztandar”. Niewielka grupa młodszych ludowców podjęła tę pieśń, jednakże nadciągnęły dalsze szeregi ludowców, które swymi pieśniami przygłuszyły pieśń socjalistów.
Kraków, 15 sierpnia
„Ilustrowany Kurier Codzienny”, 17 sierpnia 1936, cyt. za: Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.